-Hobbits!
Od czego by tu zacząć? Powinno się od początku ale początek to kawał mglistej drogi. Mimo to spróbuję.
- Far over the Misty Mountains
Hobbita czytałem może i 20 lat temu, i pamiętam z niego tyle, że był dla mnie przełomem. I to takim, o którym nie od razu się dowiedziałem. Wiedziałem tyle, że nie interesuje mnie "Tomek wśród dzikich plemion" (bez urazy Ictorn) czy inne nie mniej wciągające pozycje rodzimej literackiej produkcji dla młodzieży. Otworzył zupełnie nowy świat, który (uwaga, górnolotnie) już nigdy miał się nie zamknąć. Był takim samym ważnym dla mnie progiem gościnnym lub startowym, jak parę lat później pierwsza kaseta (tu informacja dla moich przyszłych dzieci: muzyki nie odtwarzano kiedyś bezpośrednio w wirtual discach w głowie) Rhapsody na tle świętującego w RMF-ie sukcesy chłamu. Chłam w RMF-ie pozostał do dziś, Rhapsody zmieniło się w Rhapsody of Fire a potem podzieliło na dwie kapele. Świat się zmienia i Hobbit też.
Dla osób już znudzonych skrótowa wersja Hobbita (na bazie tagów z IMDb):
Plot Keywords:
Mountain | Journey | Goblin | Ring | Dragon | See more
Dla osób mniej znudzonych: o to całe "see more" się tu rozchodzi.
Do filmu! (taka komenda jak na apelu) Wydaje się, co postaram się za chwilę udowodnić, że jeśli nie wszystko to wiele z tego co dobre w tym filmie jest dobre, to zasługa pana Del Toro. Guillermo Del Toro narychtował scenariusz, któren potem pan Peter Jackson (jeśli pracujesz w dużej firmie - zajrzyj czasem do pokoju informatyków - na 99% spotkasz tam kogoś takiego jak Peter Jackson, jeśli w bardzo dużej - spotkasz tam Guillermo Del Toro) pozmieniał i poukładał po swojemu. Pozostałe dwie osoby pracujące nad scenariuszem to Philippa Boyens (znana także z... Władcy Pierścieni i King Konga, cóż za rewelacyjne portfolio) oraz Fran Walsh (znana... z Władcy pierścieni! TADA!!! oraz z Martwicy Mózgu i czegoś co się nazywa Worzel Gummidge Down Under i nawet nie będę szukał co to jest). Gołym okiem widać, że z 4 osób pracujących nad scenariuszem 3/4 to Peter Jackson.
Tutaj muszę Czytelnika uświadomić, że nadal nienawidzę Władcy Pierścieni Jacksona jak morowej zarazy i uważam te monumentalne dzieła za antyramy z Tesco z gotowymi już obrazkami, które co bardziej wrażliwi artystycznie wieszają w hotelach. Parada płaskich i odpornych na okoliczności postaci (tylko teflon przychodzi do głowy jako porównanie) rzucająca wydumane frazesy przez dziesięć godzin na tle nieśródziemsko rozległych krajobrazów. Nie chcę wspominać Agenta Elronda czy wiecznie użalającego się nad sobą Froda uprawiającego Brookeback Mountain na smutno ze swoim kumplem Samem. W ogóle nie chcę wspominać jacksonowskiego Władcy Pierścieni bo go nienawidzę, a niecały miesiąc temu poszedłem na nocny maraton, żeby sobie uświadomić jak bardzo go nienawidzę. Celowo chciałem znienawidzić go jeszcze trochę bardziej. Ze zgorzkniałymi i łzawymi minami Aragorna Mortensena kojarzy mi się tylko Ridż z Mody na Sukces. A dlaczego o tym piszę? Dlatego, ponieważ chcę dać punkt odniesienia do Hobbita, który podobał mi się bardzo. Na IMDb dałem mu 8/10 i napiszę dlaczego.
Wszystko wraca do imć Del Toro, którego rękę widziałem wszędzie tam, gdzie pojawiał się klimat (czyli to słowo, na którego dźwięk Peter Jackson robi mniej więcej tak), nastrój iście Tolkienowski. Chodzi o ekscytację czymś zupełnie nowym, tajemniczym i realnie przerażającym ale jednocześnie pchającym dalej, po więcej. I więcej i więcej. A potem Tolkien umarł i więcej już nigdy nie będzie. Najwyżej inaczej. Wracając do filmu: to tam grało. Żyło, było i grało. I było bliższe, bardziej zwarte, nastrój przygody był skupiony, dzięki czemu ja nie odczułem, żeby cokolwiek było tu rozwleczone czy rozciągnięte w czasie. Porównam National Geographic: Middle-earth czyli epickie krajobrazy z Władcy pierścieni, które sprawiały, że człowiek zaciskał knykcie i wołał: NO RUSZCIE WRESZCIE DUPSKA. Ruszyli, doszli. Gdzie tam. Teraz maszerujemy do Helmowego Jaru. Doszli, dobra, dam radę. Gdzie tam, MInas Tirith. Itd. Dzięki Valarom za Del Toro, który nie miał pasji pisania scenariusza na sześć godzin marszu.
Właściwie od tego powinienem zacząć bo i film się tu zaczyna: epicka scena otwierająca opowieść o Ereborze. Nawet jak to piszę to mam ciarki tam, gdzie niewielu zaglądało. Niewiele!! Nie niewielu!!! Boże, co ja piszę. Napisałem Boże? O Chryste. Gdzie, jakie Chryste, Valarowie zmiłujcie się. W każdym razie trzeba nasmarować zajady maścią, żeby przygotować się na otwarcie mordy patrząc na Erebor. Też wącham tu Del Toro wspominając jego wyobraźnię w obu Hellboyach i Labiryncie Fauna. Rzecz jest epicka. Minas Tirith wygląda przy Ereborze jak Bytom. Plus, co trzeba bardzo wziąć pod uwagę, jest to miasto Krasnoludów. A Krasnoludy przypominały tu bardziej samych siebie. No nie wspomnę Gimliego bo się znowu zdenerwuję. Tamto tknięte niedorozwojem cielesnym dziecko w sukience przeraża mnie jeszcze bardziej niż Elrond z Matrixa. Jak można? No jak można?! Gdzieś Ty Jackson Krasnoluda widział? W Domowym, psia jego jucha, Przedszkolu?! Co ty chciałeś zrobić? Kulfonie, synu Bufona?! Och Valarowie wybaczcie. A dokładnie Aulë.
No i się zdenerwowałem, a miałem nie. Koniec końców tu sytuacja się poprawia. Mamy przysadzistych jegomości, ideały krępowatości, upartych i charakternych, zawziętych i żyjących w swoim świecie a świat zewnętrzny dopuszczających tylko przy okazji i jakby mimochodem. Sporo brakuje do mojej zakodowanej pod czaszką wizji Krasnoluda ale jest już nieźle. Trafia się nawet i pan Krasnolud z irokezem, jest i taki co wywija młotem bojowym czy dwoma toporami. No i znów sobie przypomniałem tego upośledzonego gnoja z tasakiem z Władcy Pierścieni. No Chryste. Oj, wybacz Aulë.
Hobbit! Zanim o samym Hobbicie-człowieku, oj przyzwyczajenie, powinno być Hobbicie-hobbicie, to trochę o Hobbicie-filmie. Jeśli ktoś jest gorliwy i postanowił szybko przeczytać Hobbita zanim go obejrzy to może się zdziwić: film jest zupełnie nie książkowy. Jackson (spec od klimatu - przyp. aut.) postanowił wpleść Hobbita w opowieść o Śródziemiu tworzącą całość z Władcą Pierścieni. I co jak co, ale ten zamysł działa. Ładnie i płynnie to gra. Jeszcze płynniej gra kiedy Hobbita-książkę pamięta się mgliście sprzed lat. Jeśli ktoś jest tolkienowskim trekkiem (nie wiem jak określa się odpowiednik Śródziemnego kogoś kto dla samej sztuki zna nazwy wszystkich statków klasy jakiejś tam albo wszystkich klas, może mówmy tolkienowski Juszi) to oczywiście oburzy się, zemdleje, będzie machał łapami lub wyjdzie z kina. Mnie się bardzo taki zabieg podobał.
Sam Hobbit Freeman (już są przeróbki z Gordonem? nie patrzyłem jeszcze) sprawdza się ok (bo rewelacji szczególnej nie ma). Ale porównajmy go do tego Kordiana Bagginsa z Władcy Pierścieni i automatycznie dostajemy postać wybitną. Świetnie zagrana scena pierwszego spotkania z Gandalfem. Widać hobbitowość i całe jej sedno. Rzecz to piękna jeśli kto pojmuje o co chodzi. Gandalf natomiast, choć waleczny i nawet mieczyskiem chlasta, jakiś taki nieobecny. To tu się pojawi, to tam. Ale sprawia wrażenie postaci trzecioplanowej i niezaangażowanej. Choć to przecież on jeden z pięciu dłubał przy losach Śródziemia najwięcej. Ciekawe są smaczki, jak się kto przyjrzy, wyjaśniające co kto, dlaczego tak a nie inaczej, czemu ten a nie tamten. Wszystkie jak jeden mąż odnoszą się do Władcy Pierścieni ale przyjemnie podane, jako przystawki. Sporo w kwestii Sarumana, choć pojawia się ino na moment. Sam nie wiem czy jego mamrotanie jest przerywane celowo - Del Toro - czy przypadkowo. Jackson pierdyknąłby pewnie dwugodzinną przemowę Sarumana zanudzając wszystkich do porzygu. Nomen omen, jakby tak dać zieloną czapkę wojskową Christopherowi i przyciąć włosy to hmm... Cuba Libre. No nie jest to istotne. Z drugiej strony to Lee musi być jakimś nekromantą, ile on ma lat? 90? Założył dwie kapele metalowe i gra Sarumana. How cool can that be?
Są szare wargi i białe wargi, co ciekawe Żądło nie świeci się gdy Orki siedzą na wargach. Źle to brzmi: Orki siedzą na wargach. DUŻO jest różnych postaci ale najwięcej goblinów. A tak poważnie: jest sporo przygodowo-klimatycznie i o to przecież chodziło w Hobbicie. Jeśli ktoś lubuje się w Śródziemiu tym, które spisał i przedstawił Tolkien, z całym ambarasem, drobnostkami i szczegółami takimi jak historia Orkrista i reakcję znających temat na jego widok, ech... co tu pisać, to trzeba zobaczyć. Nie dane mi nigdy będzie zobaczyć Śródziemie z muzyką Summoning, który stworzył tak samo nieziemski klimat jak Tolkien cały świat (i to lepiej niż Bóg, sądząc po rankingu 100 najważniejszych książek w dziejach ludzkości, gdzie Biblia nie sięga nawet miejsca zajmowanego przez LOTR-a) ale tu muzyka jest żywszo-mocniejsza, bardziej intensywna w scenach, które tego wymagają. W porównaniu do trylogii Mody na Sukces, oczywiście. No i nieśmiertelne już Misty Mountains w dwóch wersjach. Tam są ciareczki. Ciareczki są także w kilku innych momentach ale nie ma co psuć zabawy, trzeba iść do kina póki grają. Na koniec powiem tak: za 10-12 lat dzisiejsze 3-4 latki oglądając cała trylogię Hobbita: tamże i nazad będą mieć mokro w majtach bo otworzy się przed nimi coś zupełnie nowego. I oby wyrośli z nich ciekawi ludzie.