Kiedy paręnaście miesięcy temu usłyszałem o tym projekcie, wiedziałem już, że mnie poruszy. I dokładnie tak się stało, ponieważ z seansu wyszedłem ze łzami w oczach.

Szkoda tylko, że ze śmiechu.

Ten tekst zawiera spojlery. Nie, że kilka. Same spojlery. Nie - w to pole nie da się kliknąć, to nie jest link. To jest link ale link do tego tekstu więc bez sensu jest w niego klikać.

Ridley Scott to jest ktoś. Ktoś taki dla miłośników porządnego i mocnego kina s-f, kim byłby dla miłośników dobrego teatru ten sam Ridley Scott gdyby tylko zajmował się teatrem. Mam nadzieję, że to jest jasne. Na filmy wspomnianego reżysera idzie się w skupieniu, powoli a popcorn kupuje się tylko po to by wpychać go sobie garściami w bokserki powtarzając pod nosem, że nie jest się wystarczająco godnym.

Co się stało w tym filmie - nie wiadomo do końca. O co chodziło scenarzyście? Także jest przede mną ukryte. W ramach eksperymentu kulturalnego i socjologicznego aktorzy nie dostali tekstu do roli, reżyser głupawo się uśmiechał na widok gumofilców a krytyków odwieziono za miasto po pierwszym pokazie. Ciekawe czy był pokaz dla prasy przed premierą. Ja na miejscu Scotta bym się nie odważył. A jeśli rzeczywiście był to prawdopodobnie ci, którzy pod koniec seansu byli przytomni, próbowali wydrapać sobie oczy i masowo zgłaszali się do MiB, żeby skasowano im pamięć z ostatnich dwóch godzin.

A i jeszcze spec od rzeźbienia "stworów". Podejrzewam, że przy jakiejś szemranej, nocnej imprezie gdzie próbowano różnych grzybów od marynowanych pieczarek zaczynając, kolega rzeźbiący dostał instrukcje tej mniej więcej treści: słucha pan, takie te, robaki, nie? Te robaki, żeby się ruszały o tak o... I żeby były takie krzywe. I jeden robak, żeby tak śmiesznie machał, o tak o. A potem z tego robaka wyjdzie taki drugi robak. Ten drugi żeby tak machał. Generalnie, żeby było dużo robaków, nie? I, żeby się ruszały. Albo damy kurę. Albo nie, bo zje robaki. Dobrze, żeby z jeden robak latał w kółko nad pozostałymi. Czy sądzi pan, że jest możliwe aby z człowieka wyszedł nietoperz? Nie? A robak?

Do filmu właściwego przechodząc należy pojąć realia. Rok 2089, okrutnie kosztowna ekspedycja leci sobie w kosmos. Ja tu nie spłycam, tak to jest pokazane. Po statku w klapkach Kubota zapierdala android o imieniu Dave na rowerze. No naprawdę, jak Boga kocham jest taka scena. Statek leci do układu planetarnego, który był narysowany w szkockiej jaskini. Dobra, to jest akurat ok (szkoda, że nie nowatorskie, bo już w nędznym jak Minutka za 1,49 100 torebek AvP były podobne motywy). Skład załogi lotu wartego trzynaście pierdyliardów dolarów to: geolog-idiota, głupi jak but biolog, dwójka naukowców od Bóg jeden wie czego, córka właściciela korporacji, która nic nie robi, Japończyk, który siedzi przy jakichś pokrętłach i mówi ze trzy zdania przez cały film (czwarte dostępne w materiałach dodatkowych), rzeczony android i jakiś koleś, który mówi, ze bierze broń ze sobą, ale mu mówią, żeby nie brał to nie wziął. I chyba nawet z nimi nie poszedł z tego wszystkiego.

Docierając na obcą planetę zauważają pas startowy. To naturalne, kiedy docieramy na obcą planetę, że lądujemy na pasie startowym. No raczej nie ma sensu lądować gdzieś w górach. Po to ktoś buduje pasy. Głupio by było lądować pierwszy raz na jakiejś planecie obok pasa gdzieś w krzakach. Obca cywilizacja gotowa pomyśleć, ze jesteśmy jakimiś baranami. A, byłbym zapomniał. Cała ta ekipa leci tam, żeby spotkać Inżynierów, czyli tych, którzy stworzyli życie na Ziemi. No, wypada po prostu.
Oczywiście nikt nie ma specjalnego planu co robić. Naprawdę. Nikt. Nawet jebanego wiadra nikt ze sobą nie zabiera. Nie wiem po co wiadra, tak mówię. Choćby po to, żeby spotkać Inżynierów i było o co zagaić:

- Co to masz tam?
-A, wiadro.

Inżyniera rzeczywiście spotkali. Android Dave coś mu powiedział w jakimś dialekcie i Inżynier usłyszawszy te słowa wziął i porozrywał wszystkich na kawałki. Tu akurat jest spójność logiczna, ponieważ najprawdopodobniej Dave (szkoda, że w tych klapkach po tej planecie nie popierdalał, to byłby odlot) coś pomotał w dialekcie i powiedział: "A u ciebie w parafii to wszyscy ministranci... szczególnie w środę... i to tymi największymi świecami". No to wiadomo, że każdy by się wkurwił.
Ale zanim tam dotarli, łazili po korytarzach, gdzie na każdym kroku są ślady pozaziemskiej technologii, konstrukcji a w końcu i ciał Inżynierów. Reakcja całej tej ekipy jest mniej więcej taka jak na kolegę rozdającego ulotki o kursach angielskiego: niby coś się dzieje ale idziemy dalej. Dave oczywiście czytał sporo książek i teraz jest specem od technologii obcych, zna nawet PIN do ich statku. Mowy obcych uczył się od prof. Bralczyka i z komiksów, więc płynnie włada wschodnim inżynierskim. Co tu się czepiać, inżynier z Inżynierem się dogada, starczy pokazać klucz czternastkę i już jest wspólny temat do żartów.

Przypominam, że jest to wyprawa za tysiąc pięćset sto dziewięćset miliardów i rekrutacja musiała być ostra. Geolog wszedł do jaskini i stwierdził, ze pierdoli i wraca bo ciemno. Biolog, jako pierwszy biolog w historii ludzkości ma szansę zetknąć się z czymś organicznym poza Ziemią, wsadził palec, powąchał i powiedział "Eee..." i poszedł razem z geologiem. Napięcie sięgnęło zenitu kiedy znaleźli jakiegoś węża i biolog się zaczął do niego uśmiechać. Do węża a nie do geologa (chociaż Brookeback Planet to i tak lepszy pomysł na film niż Latający Cyrk Petera Weylanda).
Głupota tego filmu pozostaje czysta i nie zmącona przy każdej następnej scenie. Ktoś ginie, kogoś zjadły robaki, z kogoś wyszły robaki - reszta załogi reaguje jakby "no dobra", "w sumie...", "to idźmy dalej, nie?". Jakby mało było spraw obuwniczych, android Dave ma zapędy morderczo-testujące. A to komuś coś podrzuci do jedzenia, co jest kisielem z obcego, albo chce kogoś zamrozić. Zupełnie jakby reżyser powiedział mu "Mimo tych klapek to weź trochę pomorduj, ludziom się we łbach popierdoli bo niby klapki i skarpety są bliskie sercu ale mordowanie nie".

Warta uwagi jest też technologia inżynierów tworzących statki-rogale, ponieważ cały ten skomplikowany mechanizm odpala się... fujarką. Naprawdę. Siada pilot do konsoli, bierze do ręki fujarkę, trąbi i za moment statek startuje. No to ja mam już tylko jedno skojarzenie.

Brakowało tylko aby po scenie z fujarką Inżynier stanął na mostku i radośnie wyrecytował tajne kosmiczne hasło:

Pole, las, woda, wieś
Nadszedł czas, miotło nieś

Może i jest w tym filmie jakaś ironia życiowa w postaci Petera Weylanda, założyciela korporacji, która przewija się przez serię o Obcym i trochę o predatorze. Weyland jako zgrzybiały staruszek, którego jedynym dążeniem jest spotkanie Inżyniera i zapytanie o sens wszystkiego a może i o nieśmiertelność. Jak to w życiu bywa, marzenia się spełniają. Weyland Inżyniera spotkał a ten dał mu w ryj. THE END. Taki morał.

Generalnie w tym bezdennie głupim filmie od tej sceny brakuje tylko przyspieszenia x4 i puszczenia muzyczki z Benny Hilla. Film kończy się lotem na planetę Inżynierów, a nie powrotem na Ziemię. Kontynuując logikę tego niewątpliwego "dzieła", ostatnia scena powinna wyglądać tak, że statek ląduje na planecie inżynierskiej, ciemność, krzaki i huk. Cisza. Cisza i noc, a za chwilę w szybkę statku, z rozbrajającym uśmiechem puka poniższy osobnik:

A poważniejąc na chwilę, napiszę, że pierwsza scena, otwarcie filmu, jest świetna. To jakaś niecała minuta, która w konkursie szortów s-f mogłaby zdobywać nagrody. Podobnie jak anty-trailerowe wypowiedzi Weylanda wypuszczone na długo przed filmem, jak i informacje na temat Dave'a. To było dobre, bardzo nawet. I zrobiło smaka.

Natomiast po zakończonym seansie człowiek czuje się jakby ktoś przed chwilą zaśpiewał mu gazetkę z Lidla na melodię "Przybieżeli do Betlejem". Na szczęście, aby wyrazić minę widza, kiedy film się kończy, nie trzeba szukać daleko bo przygotował nam to wspomniany pan od robaków:

Kiedyś obok Wydziału Prawa i Administracji było takie graffiti:
"Kibice Motoru są... co tu kryć, niestety..."
Panie Ridleyu, panu je dedykuję.