Miałem całkiem udany weekend. Tak sobie dziś rano pomyślałem. Myjąc kubki.
Tak - kubki myje nawet ja, czyli człowiek na tyle praktyczny, że ma ich pięć. Dzięki czemu mycie można opóźnić o kilka dni, a przy kilku trickach z torebkami herbaty i umiejętnymi przelewami można je opóźniać niemal w nieskończonosć. Chyba, że dla kogoś penicylina to koszmar.
Mycie brzmi może jak coś naturalnego ale u mnie w pracy pani sprzątaczka - specjalistka w dziedzinie homeopatii - miksuje plyn do zmywania niemożliwy do odróżnienia od wody dla laika. Poza tym kuchnia jest mała, pod zlewozmywakiem umiejscowiona jest jedyna kuchenka mikrofalowa a światło projektował designer od najlepszych dyskotek, dlatego zmywanie odbywa się w feerii stroboskopowych błysków podczas gdy ktoś nieustannie gmyra ci między nogami a jedyne co czujesz to odgrzewane pierogi. No nie polecam.
Mimo wszystko nauczyłem się wtedy zamyślać.
Weekend spędziłem nad jeziorem, na działce - oczku w glowie mojego ojca. Z zamiłowania ogrodnik i projektant terenów zieleni. Tereny te są tak silnie projektowane, że ledwo mają czas się zazielenić a poszczególne drzewka i krzewy są sadzone w coraz to nowych miejscach, w takim tempie, że jak człowiek idzie pod prysznic, to powieszone przed chwilą na krzaku spodenki są już za płotem. Kwiatki kwitną głownie z obawy, że nie zdążą później a pszczoły wylatując do nich nerwowo oglądają się za siebie czy aby domek, w którym mieści się gniazdo czasem gdzieś się nie wybiera. Raz nawet bocian wyrżnał w komin, a gdyby go przesłuchać uparcie by twierdził, ze kwadrans temu komina tam nie było. Tak się żyje z intensywnym i upartym projektantem terenu. Ostatnio powyciągał (mój ojciec a nie bocian) drewniane paliki z kwiatowych rabatek a na ich miejsce wsadził coś na kształt krawężnika. Zapytał mnie czy ładne a ja powiedziałem, ze bardzo i, że łudząco podobne są wokół, remizy w Ludwinie, tylko, ze oni je jeszcze na biało śmigają przy dostojniejszych świętach kościelnych. Nie odzywał się ze dwie godziny ale krawężniki ostatecznie zostały. W każdym razie, coby nie przedłużać, krzewów, krzaków, żywopłotów z grabu, drzew, drzewek, traw i ziół jest tam co nie miara. Jest nawet grill i wędzarka w jednym. Był taki zwykły grill, z supermarketu ale coś tam się źle palił czy nie grzał, no w każdym razie została mu dana druga szansa a potem został porąbany siekierą razem z kółkami. Mój ojciec jest konkretny człowiek. Teraz grill jest murowany. Nie wiem czy po to, żeby lepiej grzał czy może po to, żeby nie kusiło.
Mój błogi spokój na tym terenie został kilkakrotnie zburzony przez nową modę - podróże quadem. Nie ja podróżuję ale są tego sportu amatorzy i przy dużej prędkości przecinają wąskie dróżki międzydziałkowe. Strach wyjść normalnie. W tych rejonach akurat sprawiedliwość autochtoni biorą w swoje ręce i na moich oczach przy którymś kursie pan podróżnik został z quada zdjęty za pomocą dyszla (quad pojechał dalej) i zostało mu wytłumaczone przy rytmiczmym potrząsaniu i oklepywaniu kasku, że to bardzo nieładnie tak jeździć, oraz, że w przypadku kontynuowania takich wycieczek zostanie mu owy quad rozebrany na części, które później rozsieje się po okolicznych rowach. Na drugi dzień było cicho i spokojnie.
Generalnie aborygeni tamtejsi mają do przyjezdnych żadne zaufanie i nie należy tego faktu lekceważyć. Na szczęście mój ojciec (a i przez to ja, krew z krwi) ma niebywałą zdolność zaprzyjaźniania się ze wszystkimi wokół już po 14 sekundach od rozpoczęcia rozmowy. Daję słowo. Należy sobie wyobrazić: obce miejsce, obcy ludzie, ojciec wysiada z samochodu i po dwóch zdaniach ktoś do niego krzyczy "Krzychu a klucz czternastkę może masz?". MIja dwie minuty, wchodzę do sklepu, a ktoś się odwraca od stołu "Aaa, to Krzycha chłopak jest". I jakbym nawet nie chciał to wszystko załatwię. Raz tylko, w zimie, ojciec nadszarpnął zaufania kiedy zielonym jeepem trochę za szybko wjechał na gospodarstwo. Cała akcja trwała może z siedem sekund ale gospodarz już zdążył siatki i niewody popalić bo myślał, że jakie PZW robi najazd i będą po sądach ciągać.
Jest tam na tej działce taki leżak, z którym zawsze się długo i odważnie mierzę wzrokiem. Leżak ma tyle samo lat co ja i tyle samo wrogów. Dawno temu zostało opętany przez demona, który powoduje, ze ludzie się wypieprzają na plecy i walą w głowę aluminiową rurką. Zawsze. Problem w tym, ze nie wiadomo kiedy. Raz podejrzewałem nawet, że skubany czeka tylko na moment, kiedy weźmiesz do ręki kawę albo coś gorącego. Albo w ogóle płyn. I sru - jak rosiczka przy poruszeniu trzeciego włoska. Tylko nie trawi. Starczy mu, że się złożył. Ale przyjdzie na niego czas. Albo siekiera - grillobójca.
Oglądałem też jakieś powtórki z Euro 2012. Bo i telewizor jest. Wprawdzie jest albo dwójka albo śnieży, ale jest. Co do tego Euro to żaden że mnie kibic ale jak oni tam się przewracają. No co podbiegnie to leży. Przy takich aktorach dramatycznych to Olbrychski jest jak Mroczki podług Edwarda Nortona. O co oni tak sie przewracają? To mecz jest czy Paranormal Activity 4?
Polecam w każdym razie wypoczynek na łonie przyrody. Do następnego przeczytania.