Całe życie, to znaczy odkąd pamiętam, wpatrywałem się w bohaterów. Z tym, że ja miałem to nieszczęście wpatrywać się w bohaterów samozwańczych i tragicznych. Tacy najbardziej wydawali się bohaterscy. Zmęczeni z życia i z twarzy, zniszczeni wewnętrznie, uparci i idący w stronę nieuchronnego końca, i siebie, i świata. Poranieni, brudni, z bronią w ręku kroczący nieustraszenie ale bez wiary i nadziei. Idący na przekór ale i bez oszukiwania samych siebie, że coś zmienią. Bądź siebie. Ledwo odróżniający dobro od zła, sami w sobie kotłujący tą odwieczną walkę. Ale jednak zdolni do heroizmu i nadludzkiego poświęcenia. Bo poświęcenie powinno być ludzkie i naturalne, ale tak nie jest. Opierający zmęczoną głowę o turlającą się butelkę po alkoholu. Tacy byli zawsze moi bohaterowie. Ludzie. Ale ludzie krótkotrwali choć najtwardsi jakich znałem.

[youtube_sc url="http://www.youtube.com/watch?v=u5211VNSIrY"]

W wymiętoszonych garniturach, koszulach pamiętających czas tuż po prysznicu, chwytający życie za ryj i tłukący tym życia ryjem o ścianę aż do krwi i mięsa. Inni ludzie tego nie potrafili, bo gdy nie przekracza się samego siebie, gdy nie rozszarpuje się siebie od wewnątrz to już tylko przeżyć to życie można, bo zmienić go i wystąpić z szeregu się nie da. A oni występowali. Na chwilę bo potem znikali, gasnęli. Zastrzeleni, porzuceni, bądź pozbawieni zmysłów. W setkach filmów, książek, komiksów i w piosenkach. Momentami było mi do nich bliżej niż do jakiegokolwiek innego człowieka. I tak nauczyłem się postrzegać ludzi. Na tych zdesperowanych ale obdarzonych cząską wolności - tą samą cząstką, która wiodła ich na zgubę i trawiła jak rozległy rak - ale cząstką boską. Bo boskość, choćby i w dawce miligramowej - jak pokazują wszystkie religie tego świata, te najprawdziwsze i te jedyne, te zapomniane i te, co dopiero będą - zawsze wiedzie do zguby i samozagłady. To prawda, że w imię czegoś i to prawda, że prawdziwie najbardziej jak tylko się da. Ale beznadziejnie. Z tym, że ci moi nie mieli religii poza sobą. Siadali przy stole bez obrusa i odpalali drugiego papierosa od pierwszego gapiąc się w resztkę płynu w butelce. Z bronią przykładaną do skroni tak często, że lufa przy skroni była chłodnym ukojeniem dla rozpalonej skóry. Cała ta ich wieczorna msza składająca się z powracających do siebie zarzutów i powtarzanego jak bezmyślna mantra "moja wina, moja bardzo wielka wina, przeto...", to kolejna i kolejna próba samobójcza. Cała ich egzystencja to właściwie najdluższa zanotowana próba samobójstwa. Ale ja ich kochałem i podziwiałem. Miałem dla nich szacunek i mniej lub bardziej świadomie czułem, że bliżsi są i bardziej prawdziwi w swoich pijanych nocach przy stole niż potrącający ich na ulicy w codziennym tańcu, naiwni i wylewni pustką przechodnie. Niezależnie od tego jaki to był film, kto go grał, jaka książka i jaki narrator - mój zmięty i wyrwany zawsze przedwcześnie z łóżka bohater wiedział co robi i co musi zrobić. Nie zmierzał a szedł. Nie dążył a robił. Nie wpatrywał się w gwiazdy a w magazynek pistoletu. Wydawał się jedyną postacią, która w środku cyrkowego przedstawienia zapyta: po co? A obłe i osłupiałe mordy publiczności pozawieszają się na amen jedna po drugiej. I wieczorami, późnymi wieczorami w naprawdę niegodnych pozazdroszczenia życiowych momentach było mi do nich wszystkich bliżej niż do kogokolwiek innego.