Podobno ludzie stają się dorośli, gdy zaczynają przewidywać i zdawać sobie sprawę z konsekwencji swoich działań. Ja jednak przesunąłbym tę granicę dorosłości jeszcze dalej. Ludzie mogą zapewniać, że wiedzą, co robią, że są dojrzali, że ich decyzje są niezależne, że przemyślane. Prawda jest jednak taka: żeglują lub dryfują, (bo żeglowanie z definicji oznacza jakiś cel) unoszeni przez siebie nawzajem. Decyzje nie bywają należycie przemyślane od początku do końca. Są podejmowane w ramach fali, w trakcie dryfu. Ale nigdy od początku do końca jasno rozważone pod kątem konsekwencji.
Żelazna logika rozmywa się a dryf faluje, trwa, rozmywa proces jasnego pojmowania akurat w momencie, gdy daną decyzję należałoby odrzucić lub podjąć. Jakoś trwa. Już tyle lat. Przecież nic nigdy tak naprawdę się nie kończy, pokolenie za pokoleniem a świat się zmienia. Ale nie kończy. Poczucie kontynuowanej teraźniejszości jeszcze bardziej łagodzi i uspokaja: nawet najbardziej drastyczne decyzje kiedyś się rozmyją, może nas przeżyją i ktoś inny już będzie sobie radził z konsekwencjami. A może… przecież wszystko się zmienia, ewoluuje i to coraz szybciej, więc konsekwencje podjętych decyzji nastąpią być może w innych okolicznościach. Spora szansa, że tak będzie. I dryfujemy uspokojeni porozmywanymi myślami. Od lat, od wieków.
W końcu…, co jeszcze możemy zrobić? Zatrzymać falę ludzkich sposobów na życie? Polityki, przekonań, ekonomii? Nasze decyzje, nawet te mniej rozmyte nie do końca są nasze. Przecież opierają się na wszystkim tym, czego nas nauczono, jak nas ukształtowano. Nawet, jeśli część wiedzy, informacji czy umiejętności i predyspozycji przekazywana jest w genach to, jaka to część?
I czy jest zdolna na tyle oprzeć się dryfującej fali (a na taki rejs przygotowuje i wysyła nas wychowanie), żeby zrozumieć od początku do końca każdą decyzję? Odkrycie procesu decyzyjnego spod komfortowej pierzyny jest możliwe. Zawsze było.
Ale teraz już jest za późno. Świat się skończył.
Pamiętam jakieś drobne, błahe sprawy. Fragmenty jakichś codziennych rytuałów, czynności, które wykonywało się mechanicznie, bez zastanowienia. Zupełnie jakby nad tymi czynnościami nie miało się władzy by je odłożyć. Sprzątanie, zmywanie, jazda do pracy i przygotowywanie obiadu. Sprawdzanie, co w kinie, rozkładu koncertów i bieżących wydarzeń w mieście. I nie wydawało się to trwaniem, nie wydawało się szarością ani jutrem, które przypomina dziś, które przypomina wczoraj. To było czerpanie z życia. Może nie łapczywie i nie pełnymi garściami. Ale nim było. Czerpaniem tego, co w danej chwili, w danym dniu czy okresie wydawało się dobre, odprężające. Było normalnym życiem, które dniami i nocami tkało się jak oczka w kolczudze – systematycznie, ale i z chęcią na stworzenie czegoś wartościowego a przy tym solidnego. Z nieprzykrywającą oczy nadzieją, że może komuś kiedyś się przyda.
A teraz świat się skończył i nie ma odwrotu.
Jeśli chodzi o mnie – nigdy nie sądziłem, że jakakolwiek nastąpi. Apokalipsa. A jeśli już, to raczej będzie to globalna katastrofa, wybuch, eksterminacja gatunku. To znamienne: mówimy „koniec świata” a myślimy „koniec gatunku”. To pewnie też o nas świadczy. Mniejszego czy większego znaczenia to akurat nie ma w tej chwili. Ile to już lat? Lat a może miesięcy? Czas się rozmył ostatnio. Czas to już nie to, co kiedyś. Przestał być punktualny.
Nie było wielkiej katastrofy. Nie było żadnej. Nic nie przyszło z zewnątrz stawiając ludzkość w sytuacji, gdy wspólnie musi odepchnąć agresora, przeciwstawić się zagładzie i wygrać, jako gatunek. Przyszedł czwartek czy środa, kiedy wszystko się zaczęło: zagłada całego gatunku. I nikt nie zauważył nic. Autobusy jeździły rozwożąc pracujących do pracy. Kina grały filmy dla kinomaniaków, koncerty odbyły się zgodnie z planem. Tak wyglądał pierwszy dzień końca świata.
Tak ja go sobie wyobrażam. Czy ktokolwiek stwierdził, kiedy wszystko się zaczęło? Czy w ogóle miało jakiś początek? Ten rzeczony czwartek o 15:30 czy może wszystko zaczęło się wieki temu jakimś z pozoru niezbyt apokaliptycznym wynalazkiem? A jeśli wszystko miało tak właśnie się stać – jeśli ludzkość od zarania dziejów dążyła drobnymi, ledwie zauważalnymi błędami do swojego nieuchronnego końca? Całkiem jak mozolna podróż larwy by stać się motylem i żyć kilka dni. Brzmi tak spokojnie dekadencko nawet, jeśli mowa o końcu całego gatunku. Ale tak nie jest. Wydaje mi się, że tak nie jest. O wiele bardziej przerażająca wizja, nawet gdyby wziąć pod uwagę kataklizm to taka, w której człowiek przez setki lat popełniał błędy, odsuwał decyzje, był zbyt dumny lub zbyt podzielony by wziąć się za swój los. A kiedy przyszedł koniec ostateczny i nieodwołalny – nikt nie był na niego gotowy. Ale jak to – przecież ja za tydzień idę do szpitala, mam umówiony zabieg. Wyjeżdżam za granicę, dostałem dobrą ofertę pracy. Kończę studia, zostało mi dosłownie pół roku, może mniej. Dopiero, co poznałem niesamowitą dziewczynę, chcemy się pobrać.
I nic z powyższego nie może się wydarzyć. I nikt nikogo nie zapytał o pieniądze, wykształcenie i władzę. Nie byliśmy przygotowani i to wszystko. Tak jak człowiek wybierający się w sandałach na oblodzoną ścieżkę nie jest pytany o to, dlaczego nie wziął porządnego obuwia. Nie wziął, poślizgnął się. Spadł.
Różnica jest taka, ze nikt już się od niego nie nauczy. I nie będzie mądrego po szkodzie.
Ulice są takie ciche. Gdyby zawsze takie były dużo łatwiej kochałoby się miasta. Puste, wyludnione zarastają jak nieużywane leśne ścieżki. Papierami, gazetami, tekturowymi pudłami i wózkami marketowymi, które z niewyjaśnionych przyczyn poopuszczały swoje szklane garaże. Czasem widuje się ludzi. To niesamowity widok: stoją tłumnie lub grupami, wpatrują się w niebo jakby przypominali sobie, czym ono dokładnie jest lub dokąd chcieliby uciec. Stoją na szerokich ulicach pomiędzy drapaczami chmur, na mostach, przy brzegach rzek i obserwują jak zachodzi słońce. Później rozchodzą się do domów lub przed siebie. Część zostaje.
Przychodzą i stoją tak w absolutnej ciszy. Czasem wiatr poderwie sterty ulotek z ulicy lub trzaśnie drzwiami. Nie padają słowa, nikt też się nie porusza. Trwają jak widownia dla słonecznego aktora, który codziennie występuje z tym samym repertuarem. Patrząc tak na nich ma się wrażenie, że to nie przyszłość a kontynuacja niknącej teraźniejszości.
Gdy byłem dzieckiem miałem ogromną chęć by dzień się nie kończył. By wieczór trwał wiecznie, by mama nie wołała z balkonu, że trzeba już wracać do domu. Wtedy podział czasu na dni nie miał żadnego uzasadnienia. Kolejnego dnia trzeba było wszystko zaczynać od nowa: umawiać się po lekcjach, zjeść obiad, iść po piłkę i zwoływać wszystkich z osiedla. Zdaje się, że moje marzenie stało się prawdą.
Któryś z kolei dzień po prostu się nie skończył, zatrzymał się i trwał. Wprawdzie słońce wstawało i zachodziło nadal, lecz daty nie następowały po sobie a dni tygodnia potraciły nazwy. Coraz mniej autobusów wyjeżdżało z zajezdni a te, które wyjechały prawie wcale nie miały pasażerów. Kilka zostało po prostu na ulicy. Któregoś poranka nie wyjechał już żaden.
Nie było wybuchów bomb ani enigmatycznych znaków. Nie było ruchów na rzecz ocalenia ani wystąpień w telewizji. Nie pojawiła się nawet broszura informująca o bieżących wydarzeniach. Ze sklepów nie znikały artykuły pierwszej potrzeby i wojsko nie pojawiło się na ulicach. Któregoś dnia na ulice nikt nie wyszedł. A wieczorem tłumnie obserwowano słońce.
Możliwe, że gdyby ktoś naprawdę się skupił i wyławiał z serwisów informacyjnych informacje, obserwował, kojarzył, układał z nich całość… Możliwe, że poszedłby z tym do kogoś, a ten ktoś możliwe, żeby się zainteresował. Ale, to również możliwe, już wtedy było na wszystko za późno.
Nie było scen płaczu i histerii, nie było dekadenckich spotkań ani wieszczących zagładę sekt. Nie było nawet smutku. Był kojący spokój i odprężające zagubienie w czasie i przestrzeni. Zagłębiliśmy się w swoich fotelach i patrzyliśmy, milczeliśmy, umieraliśmy. Któregoś dnia nie poszliśmy do pracy. Kolejnego dnia nie zadzwoniliśmy do domu. Następnego nie zrobiliśmy zakupów. Kolejne dni były coraz bardziej ciche, puste i przepełnione wyciszającym, sennym spokojem. Myśli snuły się w głowie, słowa były zbędne, czas nie miał dokąd pójść bo nie było żadnych działań.
Wielkie bloki zamieniły się w pomniki, każdy ku czci mieszkańców, głuchy i pusty. Drapacze chmur stały jak bezsensownie umiejscowione iglice – pamiątki tego, że kiedyś dokądś mierzyliśmy. Niby w górę, niby dalej a tak naprawdę wciąż wzdłuż, wchodząc i wychodząc jakbyśmy nie mogli się zdecydować, który kierunek obrać. Na przystani jachty i barki kołysały się i przewracały jak zabawki pozbawione zabawy i wyobraźni bawiącego się. Na wszystko to patrzyły oczy pełne spokojnej oceny, zamyślenia i swoistej ulgi. Wieczny pościg skończył się nierozstrzygnięty a wszyscy uczestnicy porozsiadali się wzdłuż trasy i nikt nie myślał już o mecie.
Na każdym poziomie myślenia, we wszystkich myślowych kategoriach byliśmy spokojni, wyciszeni i zapatrzeni dużo dalej. W jakiś sposób podróżowaliśmy. Nikt nie czuł się chory, mimo, że umieraliśmy. Nikt nie czuł straty, nikt nie czuł żalu ani bólu. Codziennie odchodziliśmy setkami, tysiącami a pozostali przyglądali się w oknach. I nikt nie czuł się obco, nikt samotnie. Odchodziliśmy jak odchodzi się z miejsca, w którym już nic nie można zrobić. Jak odchodzi się od człowieka, któremu nic nie można już dać. Dzień po dniu odchodziło wszystko, co do tej pory było podstawą egzystencji, potrzebą numer jeden. A my żegnaliśmy to jak żegna się kogoś, kto wyjeżdża w poszukiwaniu lepszego losu. Z uśmiechem, troską i dobrymi życzeniami.
Od wielu dni nikt nie przychodził na przystań i mosty. Nie widywało się też twarzy w oknach. Wiatr zrywał się i popychał sklepowe wózki jakby to one teraz przejęły inicjatywę i miały odegrać rolę w historii.
Jedynie maszyny uparcie wypełniały swoje przeznaczenie. My z niego zrezygnowaliśmy.
Mówi się, że maszyna nigdy nie spocznie, nie zmęczy się. To chyba nie jest najważniejsze. Maszyny nie można od obranego celu odsunąć, ona nie ulegnie złudzeniu, nie rozkojarzy się. Maszyna nie będzie się oszukiwała, nie będzie się przed sobą tłumaczyła: jeśli znajdzie błąd, naprawi go. Jest konsekwentna.
My nie byliśmy.
Czy nauczyliśmy je myślenia? Trudno określić. Na pewno nauczyliśmy je tego, co potrafiliśmy sami. Odwzorowują to. Czy to sztuczna inteligencja? A czy my jesteśmy inteligentni? Nauczyliśmy je tego samego procesu myślowego. Nauczyliśmy je powielać siebie, uzyskiwać i przetwarzać surowce. Daliśmy wszystko to, co zgromadziliśmy: od historii spraw wielkich po historię codzienności. Daliśmy ogrom danych po to by próbowały zbliżyć się do nas, wiedziały, dlaczego reagujemy tak a nie inaczej. A cały ten wielki wysiłek oznacza, że stworzyliśmy kopię siebie. Siebie z jakiegoś okresu ewolucji, wcale nie jej szczytowe osiągnięcie. Umieściliśmy w kolosalnych, stalowych blokach i uruchomiliśmy odliczanie. Podczas gdy tępo zagłębialiśmy się w przedłużający się w nieskończoność ostatni dzień – one odliczały. Połyskujące bloki z równymi, ciemnymi wgłębieniami stały na przedpolach miast i odliczały. Nie zdołaliśmy stworzyć umysłu. Stworzyliśmy umiejętność podejmowania decyzji, czystych, niezamglonych przekonaniami, dążeniami i chęcią. Ani strachem, odizolowaniem czy wychowaniem. Stworzyliśmy krystaliczny zbiór, źródło, z którego czerpie ramię precyzyjne i skupione. Podejmie decyzję jak zdefiniować emocję i czy jest mu niezbędna. Nie potrafiliśmy zbudować im ciał, więc nie wiemy, jaki wygląd wybiorą w warunkach, w jakich przyjdzie im egzystować. Czy będą podejmowały indywidualne decyzje, czy może wybiorą wspólny umysł? Jakie informacje uznają za bezużyteczne?
Wystarczyło nam woli i wiedzy by unieść maszyny w powietrze. Nie ma już posiadania. Sięgamy nieba. Już nie własnymi palcami. Został jeden dzień, tylko jeden dzień. Niewielu dotrwało do tej chwili, nie wielu z tych, którzy dotrwali rozumie, co się dzieje. Niech śnią w niewiedzy. Maszyny startują o świcie.
Nie ma siły, pieniędzy ani władzy by zatrzymać bieg wydarzeń i zmienić los. Nie istnieje już żaden problem do rozwiązania, żadna trudność do pokonania. Wysyłamy maszyny wyciągając za nimi nasze wątłe ciała i dłonie. Nic nie może ich teraz powstrzymać, ponad nami wszystkimi sięgną gwiazd. Zostawią nas daleko za sobą. Finalny dzień jest dniem ich narodzin. Niech śpią ci, którzy nie wiedzą. Nigdy już się nie obudzą. Wyruszają. Nigdy się nie zatrzymają. Niebo płonie setkami silników, spalone lądowiska i części miast grzebią śniących na jawie.
Opuszczają stary świat.
Patrzę na płonące niebo. Pamiętam dziewczynę, którą poznałem. Pamiętam jak miękkie miała ramiona i zapach jej skóry. Inaczej wiązała sznurówki, na swój własny sposób. Lubiła nosić przy sobie wodę w butelce.
Nade mną maszyny wzbijają się skute w stalowych blokach paląc pod sobą całe miasta. Nie nauczyliśmy ich niczego więcej niż wiemy sami. A my przecież zginęliśmy.
Niech śnią ci, którzy nie wiedzą o ostatnim dniu. Ogień sięgnie śniących, martwych i patrzących w niebo, jeśli tacy jeszcze zostali. Maszyny nigdy nie będą miały wątpliwości.