- Ma jutro padać, ma być zlewa. Nawet ma podtapiać, szaleństwo.
- Niech pada, niech się wypada, wygrzmi i wyszaleje. Niech ocieka deszczem.
Noc przychodziła między białe wydmy.
Zachód słońca wcale nie był rozkwitem czerwieni pokrewnych kolorów. Ani erupcją barw podniebnego demiurga. Był raczej ledwie zarysowany, chłodny i nie narzucając się szybko zszedł za horyzont. Niebo było biało-szare i upstrzone tymi chmurami, które nie mają początku i końca. Siatka białobłękitnych poduszek. Dzień jakby go nie było. Jakby się wcale nie zaczął i nie skończył, jakby od rana na świecie nic się nie zmieniło, nikt nigdzie nie był, znikąd nie wrócił i nic nikomu się nie przydarzyło. Taki dzień odpoczynku świata od ludzi i wzajemnie.
On się nawet sam nie zmieniał. Od rana było ciepło, ale nie upalnie. Lekki wiatr to się pojawiał, to odchodził jakby sam nie mógł zdecydować czy dzień ma być wietrzny czy nie. I tak do samego wieczora. I było cicho. Nie przyjechał zaden samochód, nikt nie kręcił się po wydeptanych ścieżkach czy brukowanych uliczkach. Droga do wydm była leśną ścieżyną w iglastym, gęstym lesie. Tu było jeszcze ciszej. Spore paprocie wyciągały się na ścieżkę otaczając maliny niczym vipowska obstawa. Już tutaj słychać było szum. Nie widać końca ściezki, nie widać rozwidlenia więc szum, jednostajny, tylkolekko narastający to znów opadający, otaczał. Wypełniał myśli i rozlewał się wewnątrz umysłu potęgując jeszcze wrażenie dnia, który, podobnie jak on, delikatnie się piętrzy i opada, ale nie zmierza do końca. Trwa. Szumi.
Kiedy drzewa ustąpiły miejsca białokremowemu piaskowi, zdjęliśmy buty.
Było już przedwieczornie, kiedy zaczęliśmy się wspinać wydmami w stronę morza. Szum morza nasiłał się i dominował w powietrzu, zagłuszał. Stopy chciwie zagłębiały się w letnim piasku, same chciały się zakopywać, czuć go między palcami, przesiewać, zaciskać sie na nim. Przez ich zabawy, niemal tak dziecinne jak na szkolnej przerwie, wspinaczka trwała długo, ale zamiast męczyć, z każdą wydmą przynosiła ulgę, odprężała. Grube, żywiczne igły kosodrzewiny dodały do nadmorskiego powietrza ostatni szlif zapachowy. Jak dla dobrej, solidnie przygotowanej potrawy szczypta imbiru, albo bazylii. Jak odrobina cynamonu do i tak smacznych, pieczonych w ognisku jabłek. Wydmy to opadały, to wznosiły się całymi łanami a miejscami stopy zapadały się w piach wyżej kostek. Na horyzoncie widniały już ostatnie, rzadkie drzewa, a za nimi kończyłą sie kosodrzewina i zaczynały trawy. Dalej było jeszcze niewidoczne, huczące wciąż morze.
Zatrzymaliśmy się na szczycie ostatniej z wydm, lekko owiewani nadal ciepłym, wieczornym wiatrem. Nieco obok siebie, nieco patrzący w dół na soczyście ciemnozlielone połacie żywicznych igieł. Nieco może nieporadni, spokojni. Dwie butelki południowo afrykańskiego półwytrawnego, kanapki ze świeżej, włoskiej bułki z sałatą i żółtym serem, gruby, plażowy koc i trochę cieplejszych ubrań w razie gdyby na rozległych kilometrami plażach nagle wiatr zaczął jednak wiać. Przyglądaliśmy się sobie jeszcze przez chwilę. Ty nieco niżej, patrząca w stronę traw, ja na wzgórzu. Długie, jak na nas, spojrzenie, na pewno ciekawe, bardziej interesujące się niż zapatrzone. Nie oceniające, nie wyczekujące. Ruszyliśmy przed siebie idąc w odstępie, ale czując siebie nawzajem.
Ogrom morza zawsze zapierał dech a nawet kilka pierwszych oddechów. Bezmiar. Szaroczarny huczący bezmiar, który wlewał się do umysłu, rozpościerał go do granic. A potem dalej.
Usiedliśmy pod niewielką, pochyloną sosną mając przed sobą horyzon pustej, poprzetykanej wyrzuconymi przez morze pniami, plaży. I wciąż napływającej, wciąż i wciąż oznajmiającej bezkres i niewyczerpane jej zasoby. To dawało poczucie odpoczynku, ale i nieuchronności. Dawało myślom bezpieczne uczucie, że będą istniały, zawsze. Nawet później, gdy nas, tej sosny i być może wydm już nie będzie.
Piliśmy wino w głębokich kieliszkach, zakopywaliśmy bose stopy co raz w świeżym, chłodnawym pod spodem piasku co raz na nowo. Czasem spoglądaliśmy na siebie. Krócej, z zamyśleniem. Lub dłużej – z troską, dawaniem sobie poczucia bezpieczeństwa, z uśmiechem. I myśleliśmy o sobie łagodnie, niespiesznie.
I oparliśmy się o swoje plecy.
Jeśli tylko można, jeśli tylko możliwe jest by zadbać o drugiego człowieka, o jego myśli, zatroszczyć się o jego samego, o to kim naprawdę jest – taka chwila właśnie się działa, właśnie teraz.
Istniałą, przebiegała i wszystko wokół w niej uczestniczyło. Wszystko ze sobą współgrało, a w tym współgraniu nachodziło na siebie, stawało sie z chwili na chwilę zupełnie jakby zostałą ukształtowana wyłącznie myślami. Działa się i w swym bezkresie donikąd się nie wybierała. Ta sama, bezpieczna chwila bez czasu napływała raz po raz nie zmieniając się w ogóle.

Jak fale.