Dziś mam dwóch towarzyszy.
Jim Beam Rye, za którym z roku na rok coraz więcej muszę się nachodzić i wcześniej zamawiać, żeby butelczyna dotarła dzień wcześniej lub w ostateczności tego konkretnego dnia. To jeden, a drugim jest pierwsza soczysta, wiosenna burza.
Tak jak Jim z żółtą nalepką jest odszczepieńcem z miarowo spokojnej rodziny burbonów, tak spokojnie pomrukująca burza zaczęła wierzgać i oznajmiać swoje nieokiełznanie wszem i wobec. I dobrze, i bardzo dobrze bo w końcu burze zawsze wyładowywały nie tylko same siebie ale i z człowieka jakieś licho wychodziło, dzięki czemu można było po naniebnym spektaklu odetchnąć nie dość, ze świeżym to jeszcze lżejszym powietrzem.
O właśnie, kiedy ja ostatnio czułem, że powietrze pachnie świeżo? Kiedy zwracałem uwagę jak pachnie deszczem, jaśminem i mokrą, świeżą ziemią? Jak dawno temu?
Wypadałoby zamknąć drzwi od balkonu – panelom chyba nie dotwarzy z mokrością, ale niech panele wybaczą, nie chce mi się podnosić z fotela. Jest tak dobrze i wygodnie. Właściwie, gdyby spojrzeć ogólnie – z dystansu i gdzieniegdzie pobieżnie – to wszystko jest na swoim miejscu. Oprócz ludzi, rzecz jasna, bo oni jak na złość nie zostają tam gdzie się ich postawiło. A poza nimi – spokój.
Spokój po ciężkim tygodniu w pracy, spokój po przyjemnym wieczorze spędzonym od ekskluzywnej restauracji przez czesko-piwną knajpę aż po bluesowy dołek ze średnim piwem, tanią whisky ale za to ze świetną atmosferą. Wczorajszy ciepły wieczór, niemal letni, podał dzisiejszy nastrój na tacy.
Co my tu mamy pod ręką, o proszę świeżutki Wilsons of Sharrow Coffee Cream. Ciekawe co byś na to powiedział. Wiem, wiem – nie lubisz WoS’ów wolisz grubiej mielone tabaki. Ale ta jest dobra i na pewno przekonałbym Cię do wspólnego zażycia. Żałuję, że nie udało mi się dostać Irish Cream, ale nie narzekajmy, bo naprawdę nie mamy na co. Lubię ten przytłumiony, lekko duszący kawowo kakaowy aromat.
Aż się łza w oku kręci na wspomnienie wszystkich piwno-podróżniczych wieczorów, wygłupów, całkiem poważnych zwierzeń i dyskusji, często kłótni, krętych powrotów i niełatwych syndromów dnia poprzedniego. Długie wpatrywanie się w nic konkretnego obok murku z kwiatami, krótki papieros, dwa – trzy słowa stanowiące całą przerwę w pracowitym dniu, hamburger z czosnkowymi frytkami zaraz po pracy i hamburger z czosnkowymi frytkami o trzeciej nad ranem.
Wszystko układa się dokładnie tam gdzie układać się powinno. Wiosna może szaleństwem temperatur nie grzeszy, ale lato zapowiada się ciepłe i nie nudne. Plany urlopowe jak nigdy sporządzone, terminy zaklepane. Właściwie niczego nie brakuje.
Tyle rozmów tak durnych i banalnych, tyle głębokich, trudnych i stanowczych. Kilka do łez. Tyle krótkich uścisków dłoni. Tyle sytuacji, które wystarczyłyby na porządny serial, a nie to gówno, które zapycha mózgi w tv.
I to zmęczone spojrzenie przyklejone do wyczerpanej twarzy oświetlone jarzącym się, krzywym, przysiedzianym papierosem, które było niemal wszystkim: bratem, kumplem, przyjacielem, współtowarzyszem, podporą, kpiną, zgodą i zrozumieniem.
Dziś mam dwóch towarzyszy.
Nie trzech.