Co prawda miałem opisać moje wrażenia po roku filmowym ’09 (post na życzenie, ale to bardzo miłe) jeno zacząłem gdybać gdzie tu w takim zestawieniu wsadzić Avatara no i już poleciało Avatarowo.
Na świeżo, 2 dni po obejrzeniu w 3D, w IMAXie (mamy lepsze centra handlowe w Lublinie niż ta cała wasza Sadyba! Właściwie to jedno mamy. Ale i tak lepsze).

Pamiętam jak pojawiały się pierwsze niusy o wystartowaniu prac nad Avatarem i coś albo pomyliłem, albo ktoś pomylił a ja przeczytałem, że to na podstawie książki Philipa K. Dicka – pół dnia się oszukałem tej knigi robiąc z siebie barana zanim dotarło, że chłopak Cameronów sam to wymyślił. A już chciałem ambitnie przeczytać i być gotowym na odbiór „książka a film”.
Rozgłos z dnia na dzień właściwie, był zbyt rozchlapany, niebieskie mordy były praktycznie wszędzie w internecie (człowiek po ludzku chciałby wieczorkiem jakieś porno-wieści przejrzeć, już majtasy zdejmuje, a tu Na’vi się strzelają z łuków i konsternacja w ciemnym pokoju z interesem we własnych rękach). Zbyt dużo, zbyt powszechnie, do tego stopnia, że gdy na ekranie pojawia się Na’vi żywy, duży i ruchomy – wygląda jak każda inna znana morda z internetu, która od trzech miesięcy ma swoje pięć minut. I nie ma, jak to Silent mówi, ciareczek. Spowszedniało zanim jeszcze na dobre zdążył się człowiek zapoznać z tematem. A naprawdę starałem się unikać wszelkich durnych jak sam Fakt i Super Express razem wzięte niusów typu „Tylko dziś, ekskluzywne zdjęcie fragmentu lewej nogi i kawałka kabla robota, który prawdopodobnie wystąpi w czterosekundowej scenie po napisach w Avatarze!”. Nie czytałem komunikatów prasowych, nie oglądałem specjalnego i niesłychanego 3,5 minutowego pokazu dla najlepszych dziennikarzy itd. Ja rozumiem, że do tego trzeba będzie przywyknąć, dawniej (starop. Drzewiej) były tylko gazety i ich trzeba było unikać, jeśli człowiek lubi być czymś zaskakiwany. Potem telewizja (bo w radiu ciężko epatować niebieskomordymi kosmitami), ale internetu, takiemu nolife’owi jak ja, ciężko unikać, szczególnie jeśli odwiedza portale internetowe związane z filmem, a nie chce czytać tylko o jednym konkretnym. Nie pojmuję natomiast szału, wykupywania biletów, tragedi, wyłaczania stron sprzedających bilety na kilkunastominutowy pokaz fragmentu filmu. Być fanem – pojmuję. Być – fanatykiem oddanym sprawie – rozumiem. Rozumiem nawet nastolatki, które co trzy miesiące, regularnie jak przypływy, zakochujące sie w co raz to innym księciu czy piętnastominutowej sławie z hollywood. Ależ, do chuja pana, fanem sie jest czegoś, jakiejś całości, nie wiem, dajmy na to sagi Gwiezdnych Wojen. Można być totalnym szaleńcem skupującym każdy gadżet związany z ulubionym filmem, łyżkę, podajnik do papieru czy klapę od sedesu z wizerunkiem ulubieńca, ale... po filmie. Wyobraźmy sobie, że Lucas pokazał jak przez minutę R2D2 jedzie po parkiecie i nic wiecej. Koniec pokazu. I ludzie się kurwa zabijają, kupują, przebierają za robota wykorzystując pojemniki na śmieci albo niedziałające pralki. Chore.
To tak jakby moja, wychowana w wierze katolickiej narzeczona, powiedziała mi trzy miesiące przed ślubem: a chodź to sobie chociaż palca zamoczysz. Niby frajda, mogę potem nie myć przez tydzień i celebrować aż się tężec wda, ale nie o to przecież chodzi. Jak już czekam to na jakąś całość.

Tyle moich żali, bo na kampaniach marketingowych się nie znam, wiem tylko, że odbierają mi całą radość z tego co niesie szeroko pojęte „nowe”. Tak zwaną niespozdziankę. Bo jedyne czego o Avatarze nie wiedziałem przed jego obejrzeniem to fabuła (będąca akurat tego filmu najsłabszą stroną).
Powtórzę raz jeszcze: współczesne kampanie marketingowe, szczególnie kasowych filmów, są jak nieustanna masturbacja dojarką, a gdy przychodzi noc poślubna człowiek chce mieć to w końcu za sobą, żeby móc się solidnie wyspać.
Dużo ciekawiej i przyjemniej oglądało mi się takie filmy jak Moon czy Pandorum, bo nie przejadły mi się zanim jeszcze głowny bohater odezwał się na ekranie.

Co do samego Avatara – nie zrobił na mnie wrażenia. Może inaczej – spodziewałem się, że zrobi, że zobaczę coś co zapadnie w pamięć. Albo, ze zobaczę pewniaka.
Pamiętam też słowa mojego kinowego przyjaciela:
- Pamiętasz Tytanica?
- No jasne.
- Budżet, scenerię, rozmach, 11 Oscarów?
- No pewnie, ciężko zapomnieć.
- A co myślisz o fabule?

I tu mnie zatkało. Film wielki jak cholera, otrąbiony, wypłakany nielicznymi łzami i... i prosty jak drut. On ją, ona jego i sru do wody. The end.
Tego obawiałem się czekając na Avatara i moje obawy stały się rzeczywistością. Co z tego, że dwa lata obróbki w postprodukcji, co z tego, że nikt przed Cameronem takiego sf-przepychu nie nakręcił, skoro byle odcinek dajmy na to Dextera wciąga bardziej. Warto tu dodać, ze ja wcale tego filmu nie chcę zdyskredytować albo umniejszyć jego wartości (głównie estetycznej bo o inną ciężko). Ja piszę o rzeczach oczywistych, które ciężko pominąć. Mamy prosty jak cep wątek miłosny w realiach różnic kulturowych i rasowych. W wyborczej daliby dwie gwiazdki i napisali recenzję krótko: Było.
Trudno powiedzieć czy spodziewałem się czegoś więcej. Może po prostu bardzo chciałem złożonego filmu, w końcu nie mam już 13 lat a momentami czułem się jakby to była grupa docelowa owegoż „dzieła”. To trochę jakby wielki bezsprzecznie Michał Anioł odstawił freski nie w kaplicy Sykstyńskiej ale na całym Wezuwiuszu naokoło (!), ale we freskach zawiera się scena gotowania jajek.
Analogii do Pocahontas naprawdę nie sposób uniknąć choćby ze względu na prostotę historii.

Logiczne niedoskonałości, czyli to czego w filmach nie lubię najbardziej.
Najbardziej zauważalna jest ta gdy Trudy zawraca swoim poduszkohelikopterem bo nie będzie atakowała drzewa. Pomijam już głupi tekst „Nie na to sie pisałam”. Wyobraźmy sobie twardą panią najemnik, wojskowego pilota, który leci zarabiać kasę, jest twarda, zasadnicza itd i nagle mówi „Nie pisałam się na strzelanie do drzewa” i zawraca. Tu pasuje jak ulał emot *zakrywa oczy ręką* czy popularny facepalm. Ale skoro już zawróciła to..co? A okazuje się, że nic bo w paramilitarnej jednostce najemniczej dowodzonej przez żelaznorękiego pułkownika, pojęcie dezercji nie istnieje i wali go po cycach co kto robi. Brak konsekwencji.
Tekst „nie będzie dobrze wyglądało, jeśli zabijemy tubylców”. Na planecie Ziemia, 6 lat podróży stąd ktoś powie „Oj nieładnie”. Nie brzmi to w żadnej mierze przekonująco jako argument do nie wkraczania zbrojnie na tereny Na’vi. Poza tym.. (nie moja obserwacja, ale b. Słuszna) to największe.e złoża niebieskiego kamyka 200mil stąd. Rzesza ludzi promami kosmicznymi i sprzętem przedniej jakości przybywa na odległą planetę, a przejechać więcej niż 200mil to już nie bardzo. Bo widzicie, mamy helikoptery, super mechy i broń, ale po te kamyki to jeździmy rowerami.
Dalej: całe to atakowanie drzewa, bitwa itd etc A co z rakietami? Szczelamy rakietą z miejsca nr 1 i ona, ta rakieta, ląduje normalnie prosto w miejscu nr 2, robi bum. The end. Avatar kończy się po kwadransie. Ktoś powie: a nie można, bo tam rakieta by zgłupiała, spadła do wody, bo nie działa namierzanie. Dobrze. A co z celami wyznaczanymi satelitarnie? Drzewo o białych gałązkach zakłóca też satelity?
Rasa Na’vi choć świetna wizualnie, ciekawa językowo to nie przekonuje. Chwytamy w lot angielski, pojmujemy wiele o świecie i jego naturze, a szczelamy z uków do czołga. Niedobrze. Naiwnie. Zbyt naiwnie. Rozumiem – pierwszy kontakt (nie wiemy co to czouk albo karabin co robi bam bam), ujdzie jako logicznie uzasadnione. Ale żyją od lat z ludźmi, widzą ich sprzęt, wielkie koparki, statki, broń, zapewne wielu zginęło etc. Ale dalej uparcie szczelamy z uku do czołga. Takie sytuacje wskazują dziecięcego adresata (tylko czy zamierzonego).
Wypuszczenie niedobitków za mądre też nie jest (udało sie pokonać Ziemian właściwie dzięki szczęściu, wciągnięciu wroga w nieprzyjazny dla niego teren), bo opowiedzą i wrócą silniejszi pomni porażki i tego co się do niej przyczyniło.

Rozumiem, że film miał być przygodą a brutalizowanie filmu przygodowego dla dzieci mogłoby nie być dobrze odebrane i zaistniałoby ryzyko niższych przychodów, ale na pewno poprawiłoby jego jakość. Postaci mogłyby być mniej mdłe (a wszystkie co do sztuki były mdłe jak mleko w proszku bez popijania), bardziej wieloznaczne, głębsze. Wyobraźmy sobie nie pułkownika Quaritcha a Godfathera z Generation Kill, jak moralnie oceniałoby sie akurat taką postać? Nieporównywalnie trudniej niż tego socjopatę. Jake? Mydło. Jego przemiana? To jak przemiana suchego człowieka w mokrego. Taki sam, ino mokry. Szkoda Sigourney na taką rolę (skojarzyło mi się z Gorylami we mgle, gdzie ta sama aktorka była do łez przejmująca). Wracając jeszcze na chwilę do Sama Worthingtona to spodziewałem sie nie wiadomo czego po jego roli w Terminatorze: Ocalenie (gdzie przyćmił cały film, bo Bale’a z jego durną miną, jedną na wszytskie filmy łatwo przyćmić), ale tu siedział na tym wózku i był tak samo podniecony ziemniakami na tacy co widokiem swojego avatara – zmontowanego z obcego DNA. Giovanni Ribisi? Szef ogromnego międzyplanetarnego przedsięwzięcia a był tak przejęty jego fiaskiem, że zapomniał tego zagrać przed kamerą.
Avatary? PO CO? Cholernie droga inwestycja zrealizowana przez prywatnego przedsiębiorcę? Jaka tu logika? Po to by nawiązać kontakt z tubylcami? A to się tym przejmuje? Konkwistadorzy tak średnio sie przebierali w pióra, zeby pogadać z indianami. Raczej przypływali, mówili coś na kształt „siema, od dziś ten kontynent jest własnością Hiszpanii, dziękóweczka za uwagę”. A jak nie pasi to rzeź.
I można tak długo.

Wizualnie... interesująco. Ale to wszystko. Wszelkie stworzenia wyglądały na gumoplastik połyskujący nienaturalnie. Piętnaście lat temu Spielberg pokazał dinozaury i były szokująco realistyczne. Później, w Żołnierzach Kosmosu Verhoeven pokazał robale, które wyrazistością szczegółów biły na głowę szczęśliwe koniki Camerona. Szkoda, że tęczą nie srały.
Ta śmiercionośna planeta, gdzie śmierć w kleszczach czy między zębami czai się na każdym kroku, była zbyt cukierkowa i przypominała momentami mix doliny Muminków ze Stumilowym Lasem. Brakowało tylko godzącego zwaśnione strony Krzysia.
Nie porwało mnie to widowisko i przechodziłem oczyma obojętnie obok obrazów, które w założeniu Camerona (jak mniemam) miały wywoływać ciarki na skórze i głośne och-achy.
Fabuła przeskakiwała interesujące wątki (np ciut więcej o Avatarach, jak powstały, dlaczego, historia itd). Albo Jake: och ach, komandosem się nie przestaje być nigdy! I ot – pohasał po drzewkach i nara, już nie będę komandosem i mam wszystkich ludzi w dupie. No... wiarygodny to pan Worthington nie był za grosz.

Na uwagę i to sporą zasługuje za to system wierzeń Na’vi, cała biologia albo biomechanika fauny i flory. Dość oczywiste ale nie mniej ciekawe podejście do tego co poruszane w tak wielu filmach: Fenomen z Travoltą, Lady in the Water czy Zagadka Powdera – jesteśmy jednym, jesteśmy połączeni. Wszystko jest połączone. Ktoś kto siedzi ciut w temacie, albo maczał palce w mechanice kwantowej, na pewno zwrócił uwagę na interesujące spojrzenie na temat. Dające do myślenia.
Rasa Na’vi – świetnie się patrzy na nich, feeria barw, zachowań, zwinne ruchy, pstrokato.
I Neytiri, za którą oczy same się przesuwają, choć ma ogon. Porucznik Uhura jak żywa.

Soundtrack – średni. Jak na rozmach i przepuch space opery, muzyka jest mocno średnia, ani to głęboka, ani delikatna od takie plumkanie jak w setkach filmów z 200 razy mniejszym budżetem.

Jak na nieograniczoną wyobraźnię i budżet-gigant – plastik sf z mydlaną załogą to trochę za mało. Owszem wrócę do Avatara, może niedługo (chętnie obejrzałbym wersję nie-3D, żeby obejrzeć z dobrą ostrością a nie porozmywane obrazki), żeby popatrzeć na Neytiri (która i charakterem bardzo mi pasuje, i ... i coś w sobie miała dzięki Zoe, tzw ząb, pazur, jakąś mądrość i pewność, która przekracza męską siłę, pychę i dumę, a gdy broniła nieprzytomnego ciała Jake’a... tu dajmy ciareczki, tu są) czy mechy (zboczenie od dziecka) ale to tyle. Widziałem i solidniejsze kino sf, solidniejsze wątki miłosne, solidniejszych komandosów, solidniejsze kino etniczne czy psychodeliczno-filozoficzne wątki ‘everything’s connected’. Widziałem tych samych aktorów w solidniejszych rolach i widziałem też solidniejsze filmy Camerona.

Tu mamy masę niesłychaną klocków lego, ale ktoś z nich zbudował zamek byle jaki i nie przedstawiający żadnej konkretnej budowli. Czy to jest przełom w kinie? Nie. Zapraszamy pana z numerem 2.