Dzień był chłodny, nawet mroźny, powietrze przy głębszym oddechu kłuło w nozdrza. Lekka mgła przylegała do niewielkich kęp drzew między wzgórzami. Dojmująca cisza trwała niezmiennie od świtu. Klęczeliśmy pogrążeni w plątaninie modlitwy i własnych myśli począwszy od postanowień, przez zapewnienia po deklaracje następnej mieszanki: wiary, dumy i honoru. Niemal stojące w miejscu powietrze rozpraszał tylko powolny, żelazny chód kapłana dzierżącego okutą i bogato inkrustowaną księgę o pożółkłych, naderwanych w wielu miejscach kartkach.
Zwykle modłił sie na głos, a tembr jego głosu był jak linia graniczna drogi, która z obu stron informowała o kierunku. Wiódł. A ściszone głosy braci podążały. Tym razem milczał, co wskazywało, że skupia się jeszcze bardziej, pogrąża się sumienniej w słowa starego tekstu. A my odczytywaliśmy je na nowo, każde z osobna, mimo, że nie kształtował ich dźwięk jego chrypiącego, stanowczego głosu.
Zawsze myślałem o tych chwilach, wyobrażałem je sobie na różne sposoby, wciąż na nowo, tuż przed snem lub zaraz po przebudzeniu. Widziałem w nich siebie i innych braci, ich skupione twarze, zamknięte lub wpatrzone gdzieś w horyzont oczy. Myślałem, że wtedy serce podchodzi do gardła i rwie się jak oszalałe w szybkim, nieregularnym zrywie. Myślałem, że całe ciało jest jak napięta do granic struna, nad którą trudno zapanować by nie drżała. Słuchałem i mogłem słuchać bez końca długich opowieści braci, którzy nie raz wyruszali na misje i odwiedzali miejsca tak wspaniałe, i tak ponure, tak niepojęte i tak puste... Myślałem, że jest zupełnie inaczej.
Byłem spokojny tak jakbym miał za chwilę zasiąść do lektury jednego z tekstów będących pod pilną kontrolą brata kronikarza w jego przepastnych korytarzach pism. Byłem opanowany jakby moim następnym zadaniem był spacer wśród sal modlitewnych, a jedyną przestrogą – by nie niepokoić pogrążonych w nabożnym, uniesionym półśnie modlących się współbraci. Byłem ostoją a moje czoło powoli unosiło się ku górze, dumą i świadomością obecności tych, którzy nie zawahają się zanieść Słowo do miejsc, o których chciałoby się zapomnieć. Na zawsze wymazać z pamięci. Namacalną, wyczuwalną ramieniem świadomość potęgował ledwo wychwytywalny słuchem dźwięk przekładanych kartek księgi.
Podniosłem czoło i otworzyłem oczy. Obok, niczym tryb zegara wolno uniosła się poorana głębokimi ranami głowa czcigodnego brata Brunnera. Zamarł na uderzenie serca nim otworzył oczy.
W dole, u wylotu doliny znajdowało się skupisko podłużnych budynków, nasz cel.
Głucho trzasnęły okucia zamykanej księgi.
- Boże bądź miłościw.
*
Było nas czternastu.
Schodziliśmy ze wzgórza w szyku, powoli. Chcieliśmy by nas widziano. Nie ma w heretyku większej skruchy niż groza. Broń w pogotowiu, chrzęst pancerzy, ktok za krokiem, twarze skupione, napięte, szyk nienaganny. Brat Grottger kroczył w środku razem z młodszymi braćmi po obu stronach – ich ciężkie, imponujące karabiny maszynowe trzymane oburącz wolno omiatały teren pod kątem, podążając za surowym, taksującym każde załamanie terenu wzrokiem Grottgera, podczas gdy obfite pasy amunicji kołysały się w rytm kroków.
Status rozpoczęcia misji został przekazany przeorowi.
- Bóg jest hojny, bracia – brzmiała odpowiedź.
Głos przeora zakonu, kilka słów pociętych przez częstotliwości łączy, był jak żywe świadectwo, otucha, motywacja i ostateczne utwierdzenie w uczynkach, które nastąpią. Oczyszczenie ostatniej wątpliwej myśli.
Prowizoryczne, wysokie bramy osady rozwarły się i szyk musiał zostać zweryfikowany. Pancerze zachrzęściły, kilku braci wymieniło spojrzenia wyniosłych, czystych i pewnych celu twarzy. Bramy zgrzytały skorodowanym żelazem i powoli uwolniły mętne i niewyraźne plugastwo herezji a nasz szyk, nasze bramy światła rozwierały się równie ochoczo uwalniając brata Grottgera. A on spojrzał przed siebie. Twarz miał spieczoną słońcem i pomarszczoną. Twarz miał jasną.
- W imię Boże.
Ruszyliśmy na pozycje gdy uwolnił święte oczyszczenie z jękiem dudniącego ognia, który niczym lawina mielił i zrównywał wszystko czego dosięgł, a chaotyczna armia zgnilizny wylewają się przez wyłamaną bramę wydawała sie nie mieć końca. Najmłodsi wychowankowie Grottgera ustawili się z ogniem wspierającym z obu stron jak filary, podczas gdy kapłan prowadził natarcie lewym, a brat Brunner prawym skrzydłem po obu stronach ujścia doliny. Pierwsze kule odbijające się od naszych pancerzy, pierwsze rysy i wgniecenia rozpaliły nas do walki. Dopadliśmy obu stron przewróconej palisady ze zgrzytem spalinowych mieczy. Trysnęła posoka. Światło zakonu rozbłysło na pustkowiu.
*
Dochodziło południe, słońce było już wysoko, ale na zalanym chmurami niebie widać było je rzadko a nigdy w całej okazałości.
Nie spodziewaliśmy się takiego oporu. Nie spodziewaliśmy się pułapek w budynkach. Nie Spodziewaliśmy się odcięcia powrotu. Nie spodziewaliśmy się zaciętego kontrataku, ukrytych posiłków i wykorzystania przewagi terenu przez dzikiego i nieokiełznanego wroga wiary. Taktyka kodeksu zakonnego była niepodważalna. To my popełniliśmy błąd.
Błąd braku rekonesansu terenu za lądowiskiem.
Błąd niewybaczalny.
Błąd, który wulgarny w herezji, wypaczony i zagubiony w grzechu wróg wykorzystał natychmiast. Broniliśmy się w jednym z budynków. Stłoczeni, stłamszeni, ramię przy ramieniu, broń przy broni, bez wahania, wątpliwości i żalu spraw minionych. Dumni w chwili, która w umysłach i sercach poczęła kostnieć i rozciągać się niczym całun właśnie powstający z płótna straconej szansy.
- Bracie Konradzie!
- Utrzymać pozycję! – Konrad nie odrwracał się od grubej betonowej wnęki oddajac krótkie, precyzyjne salwy.
- Bracie Konradzie!
Konrad, odsunął sie i przywarł plecami do ściany zmieniając magazynek.
Młody mnich wstał z klęczek obok rozcharatanego pancerza i spojrzał stężałymi oczyma bielejącymi na zachlapanej niemal brunatną krwią twarzy.
- Brunner poległ, Konradzie.
- Pamięć o nim zostanie przy nas, zasłużył na to. – Wycedził Konrad i wydał polecenie podjęcia kolejnych prób nawiązania łączności.
Mnich opanował się niemal natychmiast.
Kapłan cedził słowa modlitwy za duszę Brunnera a jednocześnie zakleszczył w drzwiach komnaty głowę bestii i praktycznie przerżnął ją na pół z grzęznącym w grubych kosciach jękiem spalinowego miecza a truchło zrzucił na kolejnych atakujących. Kończąc modły wbił i docisnął lufę pistoletu w oczodół następnego splugawionego pomyleńca.
- Amen.
Pociągnął za spust.
Trzynastu.
*
- Nie wiem!
- Jak to nie wiesz?! – Konrad wrzeszczał – Co to znaczy ‘nie wiem’?
- Nie mam pewności czy komunikat został nadany, nadajnik nie reaguje.
- Niech nas prowadzi Wszechmogący... – Konrad raz jeszcze zmienił magazynek, ogarnął wzrokiem pomieszczenie i nakazał przebicie do następnego budynku.
- Ale Brunner..
- Przyjdzie czas na żałobę. Czekają na nas dusze wołające o oczyszczenie, bracia! – Z pomocą Grottgera wyważyli tylne drzwi i dopadliśmy wszyscy do następnej budowli nim pękła barykada i fala ścierwa zalała naszą niedawną redutę.
Wróg uderzył ze zdwojoną siłą, a jedyna trwoga, jedyny żal w sercach dotyczył zbliżającej się świadomości nie zakończenia misji. Nie spełnienia obowiązku. Nie wypełnienia posługi.
Salwy, podwójne, potrójne, dudnienie ciężkiej broni, świst jeszcze żarzących sie łusek, warkot i zgrzyt pił mechanicznych.
- Tron Wszechmogącego... – w połowie wykrzyczał, w połowie wycharczał brat Tallin gdy spaczony żołnierz chaosu wyszarpywał mu wnętrzności. Bestia ryczała triumfując i w tej sekundzie jej czaszka rozprysła się niczym jabłko, a opancerzona rękawica brata Tallina opadła bezwładnie na ziemię.
- Duszy błagającej o zbawienie, umierając należy uczynić ten sam honor. – powiedział twardo kapłan. – Bóg prowadzi.
Plecami do siebie nie ustawaliśmy.
- Wieści od dowództwa? – krzyknął Konrad.
Mnich pokręcił przecząco głową.
Dwunastu.
*
[audio:Chant.mp3]
W ogromnej, okrągłej sali podtrzymania, której rzędy specjalnie dobranych świec nie rozświetlały nawet w połowie, krąg mnichów powoli, dokładnie akcentował każde słowo litanii ochrony. Precyzyjnie intonowany śpiew to wypełniał salę po brzegi wprawiając blask w drżenie, to wygasał i cichł zmieniając się w recytatorski szept. To znów, w miejscach wyraźnie opisanych kodeksem, wzmagał się i tętnił brzmiąc donośnie. Gromko. Płynnie.
Inkatacja upajała, zataczała krąg, unosiła lub przygniatała, a wsłuchanie się w nią uniemożliwiały kolejne, nakładajace się na siebie głosy. Świece i kadzidła nakładały się i przenikały wzajemnie zupełnie jakby wibrująca pieśń była dla ziół i olejów przykładem. Rytuał wypełniał się.
Mnisi otoczeni, wypełnieni pieśnią, uniesieni modlitwą poczęli przesuwać się kołysząc, tworzyli z każdym krokiem większy i większy krąg, a wszystko delikatnie, spokojnie. Prastary rytuał wymagał czasu, rozważenia i doprecyzowani anajdrobniejszego szczegółu, z pozoru nie mającego znaczenia gestu. Wymagał dopełnienia.
Mnisi utworzywszy dużo szerszy krąg ustąpili miejsca zakonnikom o zniszczonych, często zmasakrowanych twarzach ukrytych pod kapturami. Ci ustawili się bezgłośnie w mniejszym, wewnętrznym kręgu i czekali w ciszy. Mimo, ze ich zadanie było inne, wiedzieli, ze pieśń musi dobiec końca a każdy obowiązek ma swój czas. Czekali cierpliwie a pieśń płynęła. Świece topiły wonny wosk.
Trwała.
Cierpliwość i poświęcenie czasu było kluczem. Największą cnotą tych, którzy trwali w Sali podtrzymania.
Gdy podłoga drgnęła wewnętrzny krąg mnichów odsunął się szeroko, za krąg żółto-czarnych pasów. W ciemnej czeluści jedno za drugim, później po dwa-trzy, zapalały się światła ukazując plątaninę kabli, rur, mniejszych, długich, cieńszyg i grubych, metalowych, gumowych, poskręcanych, złączonych lub zlewających sie jedna w drugą. Bracia w wewnętrznym kręgu pochylili kaptury. Bracia przy ścianach Sali natężyli głosy, jednak nie przyspieszyli litanii ani o krztynę.
Podest wolno unosił się z charakterystycznym dźwiękiem wysiłku pomp hydraulicznych.
Trwało to następną, długą, wypełnioną kilkunastoma płynnymi głosami chwilę, zanim podest, szeroki na kilkanaście metrów, zrównał się z podłogą.
Śpiewy ucichły a ich miejsce, bo rola braci nie dobiegła jeszcze końca, zajęły wyszeptywane po kolei modlitwy opiekujące. Szept krążył. Bracia zakapturzeni przystąpili do namaszczania z należną, świętą starannością. Każdy znał swoje miejsce, każdy wiedział jaką kolejną czynność należy wykonać, nikt nie wchodził sobie w drogę, nikt nie przerywał pracy by sie zastanowić co zrobić teraz, co później. Wszystko sprawiało wrażenie spokojnego, sunącego w przestrzeni tańca w sennym rytmie cichych modlitw. Każdy krok, każdą czynność opisywały księgi, a bracia w kapturach studiowali je raz po raz, odkąd tylko sięga ich pamięć. Raz po raz odwieczne, mające głebokie znaczenie, taneczne ruchy przecinały półmrok wielkiej Sali. Z oddaniem, z nabożną świadomością posługi.
Z wiarą.
*
- Utrzymać pozycję, ani kroku! – Konrad zacisnął usta i otarł zbryzganą posoką i błotem twarz.
- Bóg prowadzi!
- Tron Wszechmogącego!
Dziesięciu.
*
Oczy zakapturzonego mniecha wyrażały skupienie. Dla niego nie istniało i nie liczyło się nic poza tą chwilą, tym obowiązkiem i instrukcjami zakonnych ksiąg.
- Dwie jednostki.
- Podałem. Czekamy.
Bracia skupili się w jednym miejscu, a dwóch podawało na bieżąco odczyty.
- Otworzyć panel.
- Nie, zaczekajmy.
Chwila ciszy, po chwili przerwana najświeższym odczytem.
Podłoga lekko zadrżała.
- Reaguje.
- Za słabo.
- Podać trzecią?
- Zaczekajmy.
Znów. Wydawałoby się, że iskrzy niecierpliwość, ale bracia byli jak jeden organizm.
- Podajemy.
- Trzy jednostki.
- Jest reakcja. Odczyty prawidłowe. Reaguje ciągle.
Znów zajęli się każdy swoim obowiązkiem, każdy swoją posługą przeplataną z posługą brata obok.
- Strofy aktywacji.
Szept rozległ sie ponownie. Inkrustowane, złote, srebrne przedmioty migały w rękach mnichów, oleje zostały zużyte, a naczynia wyczyszczone.
- Hydraulika?
- Reaguje, bez uszkodzeń.
- Silniki?
- Reagują, w normie.
- Płyn owodniowy?
- Stężenie w granicach.
Bracia na ułamek sekundy zamarli. Dla nich była to chwila tuż przed spełnieniem ich misji. Ich roli, do której przygotowywał ich zakon.
- Podajemy sonambulinę, powoli, dawka po dawce. Razem.
Oczy spod kapturów błysnęły.
- Teraz.
*
[audio:War.mp3]
- Nie łamać szyku... nie łamać... – Konrad plecy w plecy z Grottgerem ostrzeliwali się ze wzniesienia, a nasz szyk starał sie uformować pod nimi, tyle, ze zaciekłe natarcie nie pozwalało na manewr. Ranni, wycieńczeni i obarczeni śmiercią współbraci odarliśmy swoją świadomosć z nadziei, staliśmy w obliczu śmierci w bitwie. Tak wypatrywanej, tak honorowej, tak uwielbionej i utęsknionej. Tam w zakonie. Tam.
Tu było tu – teraz- w chwilę lub dwie. Oczy kostniały w pogardzie, zimnej i bezwzględnej, niemej pogardzie dla grzechu i plugastwa. Szczęk pustego magazynka. Drugi. Grottger odpiął pasy karabinu i odrzucił oręż wyciągając miecz. Przy nim, bezgłośnie, jakby lekko i z ulgą osunął się Konrad.
Dziewięciu...
Huk na linii drzew, niektóre przewrócone, niektóre połamane. Nie widzę, opada chmura zmrożonego, drobnego śniegu i drzazgi. Stoję ramię w ramię z braćmi którzy wykrzykują imiona poległych by zebrać siły do kolejnego ciosu. Polegniemy właśnie tu, w tym miejscu. Kapłan spojrzał na mnie jakby czytał moje myśli i wolno skinął głową.
Głucha, przeciągła salwa z obrotowego gatlinga rozorała powietrze. Przez chwilę przeczuwałem najgorsze, obróciłem sie gdy tylko mogłem. Boże, co...
- W imię Boże. – Tubalny, ciężki, potężny i stary głos zadudnił w rześkim powietrzu, i wzbił sie ponad jazgotem walki. – Erhard rozgrzesza.
Ogień z obrotowego, ośmiolufowego działa, którego czterech braci nie mogłoby unieść, orał pole bitwy mieląc, przeszywając i rozczłonkowując bezładne oddziały bestii nie pozostawiając żadnej, najmniejszej, jakiejkowleik szansy ucieczki. To była masakra.
Ze łzami w oczach rzuciliśmy się w wir wali ze zdwojoną siłą, nie patrząc na rany, nie dbając o okaleczenia, ciosy i razy.
Erhard, górujący nad naszymi pancerzami, ośmiometrowy w swym przysadzistym stalowym sarkofaku z przypiętymi modlitwami, w barwach zakonu i imionach patronów biegł w naszą stronę susami od których pękąły domy, raził precyzyjnymi, długimi salwami, po których przejściu ziemia cichła, a korpusy łamały sie i upadały z chlustem posoki.
Uderzyliśmy razem by uniemożliwić atak ciężej i lepiej uzbrojonym, byliśmy jak tarcza i miecz obracający sie do wroga. Erhard rozpraszał zwarte dotąd szeregi skupionym strumieniem miotacza ognia, a na dalsze pozycje słał rakiety krótkiego zasięgu. Osada znikała w tumanach synchronicznych eksplozji raz zarazem, po trzy. Solidne budynki, nasze niedawne bastiony, zamykały się nad ziemią jak trzcinowe szałasy.
Wtedy ujrzałem co wyłoniło się zza padających na śnieg ciał. Czteronożne bydlę o rogatym ciele, we wściekłym szale jednym susem przeskoczyło nad bratem kapłanem, wryło się kopytami w ziemię i następny skok skierowało prosto w stronę świętego Erharda.
Nie mogłem nic zrobić, tylko sie obrócić.
- Erhardzie...
Potężne, stalowe ramię zamknęło cztery chwytaki na plugawej gardzieli w jednym, osłupiająco szybkim ruchu czcigodnego brata. Cisza. Moja twarz w absolutnej grozie i podziwie.
- Erhard zwyzięża.
Zgrzyt pękających kości. Łeb bestii zwisł bezwładnie a ciało głucho uderzyło o skałę.
Zaległa cisza. Dopiero po dłuższej, naprawdę długiej chwili ogarnąłem wzrokiem pobojowisko.
Stalowy sarkofag wielkiego wojownika górował na stosach ciał a karty świętych słó powiewały na wieczornym, chłodnym wietrze.
Posługa spełniona.