Coraz częściej na nocne czuwanie przychodziłem do brata Erharda.
Wiem doskonale, że regułą jest czuwanie w kaplicy zakonnej i nikt oprócz mnie nie łamie tak oczywistego porządku rzeczy, ale z drugiej strony... Z drugiej strony tylko tu się odnajduję, tylko tu mogę ogarnąć i oczyścić myśli, umysł mam jasny i modlę się prawdziwie, bez cienia fałszu i bez nuty zawahania. Poza tym w pewnym sensie nie jestem sam. Czuję obecność brata Erharda.
Mam też to szczęście, że moi wysocy przełożeni to zakonnicy mądrzy – wiedzą, że najważniejsza jest prawda, wiara, czystość w modlitwie a nie modlitwa dla jej samej lub dla tradycji. Nie bez przyczyny, i wierzę w to, założyciel zakonu ustanowił nieustającą modlitwę, i nikt nie przerywa jej nawet w trudnych dla zakonu chwilach gdy wszyscy bracia są potrzebni w misjach lub w pracy na miejscu. Stąd nocne czuwanie. W ciszy. W blasku świec. Od wieków.
Otrzymałem ustną reprymendę od brata kronikarza, dużo starszego ode mnie wiekiem i stażem zakonnika. Przyjąłem ją cierpliwie i w pokorze bo szanowałem go bardzo i wiedziałem, że jest człowiekiem zasad, a zasady nie zostały ustalone przypadkowo. Podnoszono także ważny argument (który w pełni rozumiałem, i z którym się zgadzałem w duchu), że brat Erhard był wielki duchem, jego wiara i czyny nieskazitelne, ale to nie jedyny warty pamięci członek zakonnej społeczności, a poza tym mógłbym cześć dla jednego z nas pomylić z czcią, oddaniem i poświęceniem dla zakonu. Upomniano mnie i jakiś czas brata Erharda nie odwiedzałem, ale którejś nocy przy czuwaniu znów do niego poszedłem i tak zapomniałem się w modlitwie, ze bracia zastali mnie o świcie klęczącego u jego stóp, ze łzami w oczach. Podobno powtarzałem modlitwę bezgłośnie nim się ocknąłem. Od tego czasu nie zakazywano mi tych wizyt, ale reprymendy nie cofnięto a brat kronikarz więcej nie poruszał tematu zasad zakonnych. Ale traktował mnie oschle i chłodno. Przywykłem i znoszę to w pokorze. Nie śmiałbym krytykować brata, którego szanuję i podziwiam. Owszem, ze wszystkimi braćmi czuję się związany, to najbardziej naturalna rzecz, ale są tacy, i do nich należy brat kronikarz, przed którymi czuję respekt. Również naturalny, płynący z tego jakimi są ludźmi, jakimi zakonnikami, a nie tylko z ich zasług, wiedzy czy umiejętności.
Oczywiście brat Erhard...
Czuję jakby tu ze mną był, jakby wspierał mnie w modlitwie, pilnował moich myśli by nie podążały niewłaściwymi ścieżkami, wskazywał cel, podpowiadał jak być lepszym w wierze, jak odnajdywać dzieło Boże we wszystkim co mnie otacza, jak widzieć szerzej niż tylko własne korzyści, jak wypatrywać celu istnienia zakonu i istnienia w zakonie. Bardzo za nim tęsknię, ale wiem (i on sam mnie tego uczył), że teraz jego rola jest inna, równie ważna, że to, jak i wszystko co się stanie, ma swój cel. Nie mniej ważny niż życie doczesne. To były moje myśli, prawdziwie moje a nie narzucone czy wyuczone. A mimo to, towarzystwo jego świadomości, jego obecności sprawiało, że służyłem zakonnej regule jak tylko najlepiej potrafiłem. Nie dla niego, nie dla czci czy pamięci o nim samym, jak mogliby podejrzewać inni bracia. Dla zakonu, tego jestem pewien. On tylko (i aż) sprawiał, że nie błądziłem krętymi ścieżkami pokus. Nie wątpiłem. A gdy umysł chwiał się dotknięty falami zwodniczych snów, obrazów czy myśli, które nie dawały się odegnać pracą – prosiłem o zgodę na zmianę w czuwaniu i najbliższą noc spędzałem z moim dawnym druhem i przewodnikiem.
Owszem – bracia szpitalni również patrzyli na mnie spod ukosa gdyż, co w pełni zrozumiałe, chcieli mieć kontrolę nad stanem brata Erharda, chcieli mieć pewność, że wszystko funkcjonuje ściśle według reguły braci szpitalnych, ale gdy zrozumieli, że nie zamierzam wchodzić im w drogę i uprzejmie opuszczam pomieszczenie gdy sobie tego życzą – doszliśmy do milczącego porozumienia, a zwierzchnik braci szpitalnych podobno uznał, że moja obecność może dobrze wpływać na stan Erharda. Nigdy nie powiedział mi tego osobiście, ledwie kilka słów ze sobą zamienialiśmy – pełni wzajemnego szacunku dla naszych zasług, choć na tak różnych polach, łączyła nas posługa i pełne poświęcenie dla zakonu. Erhard spał od...
Od tylu lat. Boże mój, od ilu?
Dotknąłem twarzy – nie była już napięta i jędrna. Nie była gładka w dotyku. Tyle się dzieje, że miara upływającego czasu jest czymś, o czym bracia sobie przypominają rzadko.
Czasem, upewniwszy się, że nikt nie chodzi korytarzami, opowiadałem czcigodnemu Erhardowi o tym co dzieje się w zakonie, o misjach, o pracy, o nowo przybyłych i o tych, którzy odeszli. Tak, o braciach, którzy odeszli opowiadałem najwięcej. W szczególności tych, których znał lub mógł znać Erhard. Kiedy przynosiłem mu wieści o śmierci któregoś z braci czułem się jakbym miał oznajmić rodzicom o śmierci syna – język grzązł mi w gardle, długo milczałem, w oczach miałem łzy. I choć doskonale wiedziałem (jak i wiedział wspaniały Erhard, który wszystkiego tego mnie uczył i świat przede mną otwierał na rzeczy i sprawy, o których nie miałem pojęcia), że nigdy nie odchodzi się na próżno, że radość przepełniać powinna serce bo oto odszedł ten, który poświęcił siebie zakonowi, Bożej misji, a więc miał honor i wielkie szczęście iść najbardziej światłą z dróg bo noszącą światło wszystkim, którzy go zapomnieli, zgubili lub porzucili... to... to odszedł jeden z nas. Jeden z braci. I choć nigdy o nim nie zapomnimy, choć wspomnimy o nim nie raz, opowiemy o tym czego dokonał, powtórzymy jego słowa, to warto o nim powiedzieć, drżącym, łamiącym sie głosem, czcigodnemu bratu Erhardowi. By wiedział. Po prostu. A i im, tym, którzy zostają w naszej pamięci wypełniwszy swoją świetną posługę, kolana by się ugieły i czoło pochyliło gdyby wiedzieli, że oto ich imię zostało przedstawione honorowemu i światłemu Erhardowi.
Jest wielu braci, których sama obecność sprawia, że człowiek czuje się lepszy, pełniejszy, a jego cel – wyraźniejszy. Kilkoma słowami, chęcią pomocy czy zwykłą obecnością potrafią wesprzeć, podtrzymać na duchu, otworzyć na wiele spraw, których nie dostrzegamy, lub które dostrzegać przestaliśmy. Benedykt, Brunon, Otto, Tytus czy Bernard – zazdroszczę, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu, tego jak świadczą. Za życia, we wszystkim co czynią, w swoim oddaniu, bezgranicznym poświęceniu stają sie zakonem samym w sobie i nigdy nie przyjmują zasług, nie są pyszni ani chciwi. Szczerze zazdroszczę. Inni, jak brat Cyryl czy czcigodny Arnwald, obaj milczący, zamknięci w sobie, surowi dla braci – są przykładem wytrwałości, niezmiennej postawy, są jak opoka w wierze, w wykonywaniu obowiązków choćby najbardziej błahych, codziennych i powtarzanych od tak dawna. Gdy się z nimi obcuje, chce się być lepszym, ba, ma się pewność, że jeszcze wiele do zrobienia, wiele do przemyślenia by lepszym móc się stać. By lepiej wykonywać posługę, której zaszczytu tak niewielu może dostąpić. Przed takimi jak błogosławiony Erstad czoło chylił i Erhard, i zwierzchnik Erharda a niegdysiejszy towarzysz i organizator wielu misji – Baldwin, bo oto głównym korytarzem, w mdłym blasku świec, w milczeniu przepływała żywa legenda, wybawiciel tak wielu, przykład i wzór dla tego i innych zakonów. Słowa były niczym gdy obserwowało się kogoś takiego w samotnej modliwie pośród świec. Młodemu zakonnikowi takiemu jak wtedy ja, nie trzeba było godzin wykładów, wystarczyła ta jedna chwila. By uwierzyć i oddać życie zakonowi.
Świece. Paliły się i tu, w sali szpitalnej, duże, ociekające woskiem na rzeźbionych, opatrzonych modlitwami świecznikach. Miały oczywistą funkcję leczniczą i uspokajającą dzięki olejom, ale dla mnie były naturalnymi strażnikami, upewniały mnie w trwaniu, w czuwaniu. Dla mnie były więcej niż ogniskiem domowym na miarę zakonną, były bastionami światła w namacalnym i duchowym znaczeniu.
Zbliżał się świt.
Te ostatnie godziny czuwania poświęcałem myślom o zdarzeniach przyszłych. O trudach nadchodzących misji i miejscach gdzie nas zwierzchni skierują. O radości jaka się wiąże z wykonywaniem tak wspaniałego obowiązku, o trwodze, która się wiąże z przedwczesnym odejciem, gdy powierzone zadanie nie jest wykonane. O ufności, która pozwala mieć pewność, że Bóg nie pozwoli spocząć przed wywiązaniem sie z powinności, przed zakończeniem radosnego poświęcenia zanim nie zostanie wypełnione po brzegi Jego wolą.
O braciach, którzy przenigdy nie opuszczą towarzyszy w potrzebie, a każdy z nich ręczy życiem za drugiego i czyni to z wyboru, z wiary, z przykładu Erstada, Erharda czy Baldwina. O braciach, którzy są najodważniejszymi ludźmi jakich mogłem sobie kiedykolwiek wyobrazić. O tym bym ich nie zawiódł w godzinie próby. Nie ośmielam się nawet myśleć, że dorównam tym, o których wspomina brat kronikarz. Ale myślę o tym bym miał siły i wiarę by zawsze dążyć ich śladami.
Myślę o tym, że Bóg wybrał mnie bym był jednym z nich. Jednym z nich.
Myślę o tych, których spotkamy pojutrze. Myślę o nich najwięcej, często w milczeniu, często myślę o nich długo jedną myślą: Ty, który zasiadasz na tronie świata, oczyść ich z grzechu.
Oświeć ich.
Zbłądzili, zagubili swoje żywoty, zeszli z drogi światła. Myślę ilu ich będzie i jak na nas spojrzą gdy przybędziemy niosąc oczyszczenie. Bóg prowadzi.
Wiem, że uda nam się znów. Że światło zapalimy wszędzie tam, gdzie zaniesiemy wiarę i słowa Pana. I jestem spokojny. A mimo to modlitwa w moich ustach tężeje, mężnieje, staje się silna, wyraźna i prawdziwa jak nigdy dotąd. Wiem, ze jestem natchniony i wypowiadam ją na głos twardo i z naciskiem.
Spoglądam na górujący sporo nade mną, przytłaczająco potężny, stalowy grobowiec śniącego, czcigodnego Erharda.
Myślę o tych, u których zjawimy się pojutrze niosąc Słowo. Biedne, zagubione dusze. Słabe, odwykłe od światła i prawdy.
Płynnym, wyuczonym ruchem sprawdzam mocowanie magazynka, odbezpieczam i zaciskam dłonie na rękojeści.
Myślę ilu ich zabiję w pierwszym natarciu. Ilu zginie z mojej niosącej Słowo ręki.
Ostatnie słowa modlitwy cedzę przez zęby.
Uspokajam się, wyciszam. Wstaję z klęczek i głęboko, rześko oddycham. Kieruję się do wyjścia.
Jeszcze przyjdzie czas, prawy bracie, jeszcze przyjdzie czas. Staniemy ramię w ramię i nie spoczniemy póki zadanie nie zostanie wypełnione a dług spłacony. Przyjdzie czas, który będzie wymagał twojego hartu ducha, twojej niezłomnej wiary. Wtedy cię obudzimy.
Przyjdzie czas.
- Wrócę z wieściami o zwycięstwie czcigodny Erhardzie.
Zatrzymuję sie w drzwiach.
- Stary druhu. – dodaję ściszonym głosem.