Święta to zawsze specyficzny czas obojętnie jakby na niego nie patrzeć. Ja lubię święta, ale tylko te zimowe. Są bardziej magiczne i tajemnicze, mimo że te drugie mówią o wskrzeszeniu co zdarza się rzadko (jeden i to kiepsko udokumentowany przypadek), a te pierwsze o narodzinach co zdarza się nagminnie i często wbrew osobom zainteresowanym. Ale te pierwsze są umiejscowione bardzo sprytnie bo tuż przed następnym magicznym wydarzeniem – końcem roku. Nie ma to kompletnie żadnego znaczenia dla nikogo, a jednak jest tak solidnie wpojone, że psychika czuje mrowienie na samą myśl o zmianie daty. W każdym razie lubię ten czas niezależnie od tego czy lubienie jest uzasadnione czymś innym niż zaprogramowaniem za młodu.
Lubię, ale od jakiegoś czasu coś idzie nie we właściwym kierunku. Z jednej strony cieszy mnie amerykański wybuch świąteczny czyli girlandy roślinno-bombkowe niemal na każdym kroku i w każdej sferze życia, od hurtowni mięsa po sklep z karmą dla psów, stroiki na stoły, których niewprawne oko nie odróżni od stroików na groby, tony kokardek, aniołków, wieńców, świeczek, zapachowych świeczek, gwiazdek, niewiadomego pochodzenia aniołków-dziewczynek z trąbami (tu taka ciekawostka: gdyby ktoś o artystycznej duszy zapodał do supermarketów dajmy na to obrokaconego mamuta w gwiazdki, tenże zostałby włączony do tradycji, mimo że Pismo milczy na jego temat, i po kilku latach stałby w większości domów pomiędzy aniołkami, choinkami, hello-jezzusem i tegoroczną nowością – malutką figurką planety Wenus z welonem w półksiężyce, i tak oto masowy badziew spychałby tradycję na bok, nie dając jej szans gdyż ona nie idzie z duchem czasu i nie jest trendy, jazzy & cool).
Ale cieszę się, bo do tej pory polskie święta na zewnątrz domostw kojarzyły mi się z niedużym, krzywym świerkiem (tak niemiłosiernie niebogatym w igły, że między stojakami na garnki wcale by się nie wybijał), którego wywalono w błoto z przyczepy ciężarówki, dalej: z karpiem owiniętym w gazetę uprzednio zatłuczonym trzonkiem noża na oczach malutkich dziewic w zabijaniu (dawniej dzieci nie miały Call of Duty: Modern Warfare 2, więc zabijanie nie było dla nich, jak to powiedział dziadek Rambo, tak łatwe jak oddychanie), ewentualnie sprawionym przez ojca w kuchni po tym jak przez trzy dni dzieciaki bawiły się z karpiem w wannie (dzieciaki mocno przyjmowały fakt, że ich ojciec jest mordercą łazienkowej fauny, ale potem wybaczały mu łaskawie gdy fauna w śmietanie okazywała się mniej aktywna ruchowo ale za to przyjemna w ustach). Ulice były szare, zamknięte, betonowe i nijakie. Owszem dobra wszelakiego pojawiało sie więcej i działało bardziej na nos i usta, ale wszystko to nie miało wesołej, ciepłej oprawy. Teraz jest dużo kolorowiej, oko w zasadzie jest torpedowane migającymi lampkami w tak chaotycznej desynchronizacji, że przy niej ruchy Browna można namalować kredką świecową z pamięci. Wszędzie pełno jest świątecznego planktonu jakości tragicznej, przy której towary z Chin wyróżniają się trwałością nadzwyczajną. Ale nawet to przełknę.
Zdrugiej strony świąteczność produktowa wchodzi w zaskakujące obszary. Dam tu przykład Mikołaja, aniołka, renifera i gwiazdek pachnących waniliowo, wytłoczonych z brokatem na papierze toaletowym. Jakież było moje zdziwienie gdy urwawszy listek onegoż zobaczyłem jak aniołek ze skrzydełkami i aureolką wpatruje się we mnie jakby chciał mi przekazać abym był dobrym do cna człowiekiem. Przełknąłem więc ślinę (bo ja dobrze wiedziałem co ja mam zamiar zrobić) i prawie że doznałem dylematu moralnego, bo jakże tu do wylotu dwunastnicy przytknąć symbol wszystkich ciepłych chwil z dzieciństwa. Pokonałem jednak dylematy i udało mi się (z reniferkiem poszło łatwiej bo to jakby zwierzę). Ja już pomijam kwestię zapachową, bo nie wiem jak pozostali ale ja przy tamtejszej śluzówce żadnych receptorów (dzięki Bogu) zapachowych nie posiadam ani nie dzielę z nikim tamtejszych rejonów na tyle poufale, żeby ktoś miał mnie pochwalić: „O proszę, wanilia, bardzo dobry wybór, jeśli mogę zauważyć”. Pozostawię też kwestię brokatu bez komentarza.
Ale skoro już tu święta zaglądają, to zamiast czuć się rodzinnie, ciepło i bezpiecznie – czuję się przez święta inwigilowany (Raz tylko kiepsko się czułem na święta gdy to brat mój dostał od rodziców zegarek Casio a ja mandarynki i dezodorant. Nie dość, ze siedziałem pod tą choinczyną czując się jak dziecko gorszego Boga to jeszcze zasugerowano mi nadmierne pocenie).
W każdym razie mam słuszne obawy, iż na najbliższe święta pojawi się tamponik-jezusek, który sprawi, że będziesz czuła się bezpieczna w te dni, wibrator z reniferem i delikatnym profilem rogów (bo kto ci tak dogodzi jak Rudolf?), i żel do zabaw intymnych – łzy anioła (w wersjach Play i Singleplayer), gdyż ponoć anioł płacze gdy dziewczyna traci dziewictwo (a gdy dodatkowo jest kiepska w łóżku to płacze i zakrywa oczy ręką).
Lubię (który to już raz powtarzam?) wysyp świątecznej atmosfery, lubię gdy ulice świecą, migają i grają kolędami, ale granica jest cieniuteńka i za chwilę mogę poczuć się jakby zielono-bombkowo migający Blob-morderca wchłaniał mnie i pożerał od środka.