Zatrzymałem się przy stacji benzynowej, gdzieś w górach. Środek nocy, mżawka, chłodno i mgła znad wzgórz. Wziąłem potrójną, białą kawę, podziękowałem za marnej jakości odgrzewane parówki i wróciłem do samochodu. Nie byłem senny chociaż to już któraś z rzędu godzina jazdy. Uczono mnie od lat jak korzystać efektywnie z półgodzinnej drzemki nawet po trzech dniach bez snu. Podobały mi się te nocne powroty przez pół kraju i jeśli gdziekolwiek podróżować to właśnie w ten sposób – jest w tych nocnych trasach jakaś wolność. Liczyłem, że nikt nie będzie chciał ze mną wracać i znów się udało. Może i dekadencka ta wolność, tak jak dekadenckie jest odpalanie papierosa po to, żeby się odprężyć i nabrać spokoju i żeby myśli mogły się wygodnie rozciągnąć, rozsiąść i dać się pomyśleć.
Właśnie po to ten postój – żeby poświęcić chwilę skostniałemu umysłowi.
Dookoła lasy na wzgórzach i żadnego śladu po jakiejkolwiek ludzkiej aktywności. Może oprócz właściciela stacji, który wyszedł na parking, żeby zobaczyć czy nie próbuję zrobić jego dobytkowi niczego strasznego, miną okazał mi niezadowolenie z powodu konieczności opuszczenia ciepłego krzesła z poduszką i wrócił upewniwszy się, że niczego nie zdemolowałem.
Otworzyłem drzwi samochodu, znalazłem papierosy, zapalniczkę i jak na zawołanie gdzieś w radiowe fale zaplątał się Antimatter – Over your shoulder, więc zostawiłem otwarte drzwi. Kawie na pewno dodawał smaku sam fakt jej spożywania w tej temperaturze, ale nie miałem na co narzekać, pasowała mi taka jaka była, choć nieco za słodka i pita z tekturowego, półlitrowego kubka. Wsłuchując się w nieźle dobrane słowa piosenki zastanawiałem się czy kiedyś się nauczę dozować benzynę do tej zapalniczki. Kolejne krzesanie ognia zakończyło się wynikiem negatywnym, a przejście się do benzyniarza po zapałki pewnie wywołałoby grozę na jego i tak niezbyt spokojnej twarzy. Na szczęście jakieś miałem w bagażniku.
Muzyka, po jakiejś mało mi znanej piosence zmieniła się w Antimatter – The last laugh i bardzo mi pasowała w tej chwili. Oparłem się o maskę, odpaliłem w końcu papierosa – Pueblo, które miały smakować jak prawdziwy tytoń a smakowały jak mizerne Mocne i to rocznikowane w zamkniętym kiosku. Nieważne.
Odpoczywałem.
Przygryzłem wargę, łyknąłem kawy. Przyszedł mi na myśl zeszłoroczny wyjazd nad morze. Nie lubię wspomnień i drażnią mnie zarówno tym, że nie dzieją się w tej chwili jak i tym, że odwracają uwagę od tego co jest. Co może być. Ale tamten wyjazd był udany, świetny czas.
Zadzwoniła do mnie z pytaniem czy nie pojechalibyśmy nad morze. Zaskoczyła mnie – znaliśmy się wtedy od bodajże trzech miesięcy – właściwie ledwo – znajomość przez znajomych. Zaskoczyła mnie i ucieszyła, mało kto mnie zaskakuje, mało która kobieta ma odwagę podjąć inicjatywę, tym bardziej lekko szaloną – blisko połowy września, brak urlopu, wyjazd nad morze. Zgodziłem się od razu, a przy okazji nieco ożywiłem i odświezyłem myśli bo nie był to najprzyjemniejszy czas w pracy.
Przy takim wachlarzu kontuzji i urazów postaranie się o zwolnienie lekarskie było czystą formalnością, a kwaterę znalazłem właściwie przypadkowo – miejscowość, do której pojechaliśmy była nam kompletnie nieznana, ale okazała sie strzałem w dziesiątkę. Właściwie wioska z kilkunastoma gospodarstwami przerobionymi na kwatery gościne, w podobny sposób dostosowanym młynem, nieczynną karczmą i jednym jedynym sklepem. Zadbana, cicha i wyludniona co pasowało nam obojgu.
Do dyspozycji dostaliśmy właściwie całe poddasze ze sporą kuchnią, pokój z prysznicem i dwa, złączone ze sobą łózka. Chwilę po przyjeździe poszliśmy nad morze.
Co nie było takie proste.
Robiło sie już ciemno kiedy dwie starsze panie objawiły nam, ze zdążamy w stronę dokładnie odwrotną i musieliśmy zawrócić. Prawidłowym kierunkiem okazał się być las, wąska ściezynka, która po kwadransie zaprowadziła nas do białych wydm porośniętych kosodrzewiną. Było już całkiem ciemno kiedy usłyszeliśmy monotonny, rozległy szum, ale dopiero po następnych wydmach zobaczyliśmy je. Spodziewałem się plaży i stałem na niej, ale tak dawno odwiedzałem podobne miejsca, ze ten widok mnie zauroczył. Było inne. Było ciemne, masywne, było nieprzekraczalną granicą między kilometrami nocnej pustki białego piachu a następnymi, nieprzebytymi otchłaniami czarnej, falującej i huczącej masy wody. I byliśmy tam sami.
Noc była ciepła jak na wrzesień. Zdjęliśmy buty, żeby wysypać z nich piach i dopiero po kolejnym kwadransie zdaliśmy sobie sprawę, że milczymy. Przytuliła się do mnie, a dla mnie było to tak naturalne, tak spokojne i prawdziwe. Nie było w tym krzty zakłamania, ani trochę ‘daję ci coś do zrozumienia’ czy ‘zrobiłam pierwszy krok – teraz czas na twój’, a tego szczerze nienawidziłem – zabawy w eurobusiness płci: stanąłeś na moim mieście, a tam jest hotel, więc płacisz, ale może ja stanę kiedyś na twoich polach naftowych, więc kombinuj, żebyś miał je wszystkie cztery. Idiotyzm dla upośledzonych społecznie.
Owszem – było trochę skrępowania ale bardziej dojrzałego, uroczego i na pewno nie nachalnego, więc szybko się siebie nauczyliśmy. Pierwsze śniadanie przy poddaszowym, kuchennym oknie było skromne ale za to z olbrzymią ilością herbaty – mimo ciepłego wieczoru wiatr od morza dał się nam odczuć po przebudzeniu. Niewiele było do zobaczenia w samej miejscowości, więc od południa postanowiliśmy zaplanować wieczór. Najpierw przysporzyliśmy panią sklepową o bieganie od półki do półki, przy czym żartowaliśmy i kłóciliśmy się pysznie bawiąc wzajemnym odbijaniem zgryźliwości, później podobna utarczka miała miejsce przy okazji porównywania dwóch szkół przygotowywania spaghetti aż w końcu uciekliśmy wbrew zaleceniu naszej gospodyni – przez taras, po zmroku, nad morze.
Tym razem szliśmy boso od początku leśnej ścieżki przez wydmy. Pierwszy raz widziałem ją wtedy w sukience i choć nadal byliśmy znajomymi, coraz częściej przyglądałem jej się z nieznacznie przygryzając usta. Usiedliśmy na ostatniej wydmie, w miejscu gdzie wielki konar osłaniał nas od wiatru. Znów było całkiem ciemno, ale na tą okolicznosć mieliśmy dwa nieduże lampiony, otworzyliśmy wino, które polało się do dwóch dużych, szerokich kieliszków i przytuleni, opowiadaliśmy sobie historie z dzieciństwa. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie myślałem o pracy i dyscyplinie, która towarzyszyła każdemu spędzonemu w niej dniu.
Jej towarzystwo nie dość, że nie nużyło – w naturalny, bezinwazyjny sposób pozwalało przestawić umysłową zwrotnicę na łagodny, spokojny i rozwijający tok myśli.
Wieczór był jeszcze cieplejszy niż poprzedni.
Skończyliśmy pić wino, obie puste butelki obiecaliśmy sobie zabrać następnego dnia i z lampionami w dloniach szliśmy wzdłuż brzegu, uciekając jak dzieci przed lodowatymi falami chciwie obmywającymi stopy. Nie pamiętam rozmowy ale wiem, że mnie wciągnęła, wymienialiśmy argumenty do tego stopnia zapamiętale, że znaleźliśmy się kilka wydm dalej i zgubiliśmy drogę. Jasne – wystarczyło wrócić brzegiem, ale każda wychodząca z lasu ścieżka wyglądała identycznie, a linia brzegowa też nie miala jakiegoś charakterystycznego odnośnika na horyzoncie. Pomyślałem, że będzie miała do mnie pretensje, jak większość kobiet gdy mężczyzna, w którego towarzystwe spędzają czas, okaże się tym niepanującym nad sytuacją. Ona nie była większością i coraz częściej zacząłem to zauważać, a im częściej wyłamywała się z większosci tym bardziej wyjątkowa stawała sie dla mnie.
Odłożyła dogasający lampion i podeszła do mnie.
- Tej nocy będziesz przy mnie.
Nie zapytała. Stwierdziła. W moich oczach pojawiło się uznanie. Docenienie postawy. Była kobietą. Nie wybrakowanym istnieniem wiecznie szukającym oparcia jak ułamane drzewo, a kobietą. Indywidualnością zdajacą sobie sprawę kim jest. I będącą tym kimś.
Właśnie dlatego wspominam ten czas tak dobrze. Byliśmy sobą, którzy są w stu procentach tym kim są i tam gdzie są. Nie tęskniącymi za czymś w oddali, nie krążącymi myślami wokół tego co jest gdzieś indziej lub co będzie kiedyś. Tu, teraz. W pełni. I ona to rozumiała. Tylko wtedy żyje się pełnią siebie.
Podeszła bliżej i zwilżyła moje włosy chłodną wodą. Zdjęła z ramion narzucony, lekki golf, chciała coś powiedzieć, zaczęła, ale westchnęła głośno gdy przyciągnąłem ją do siebie, objąłem jej biodra, plecy, ramiona. Byliśmy siebie tak głodni, tak łapczywi w smakowaniu, że nasze pocałunki były ślepe, rwące i ppozornie nieporadne jak młode wilczęta i tak samo żywe, tak samo chciwe i spragnione zabawy na równi z walką i próbą sił. Nasze ubrania mięły się w piachu i wodzie, ginęły pod nami, wplątywały się między nas, a my byliśmy bez końca sobą w każdym płynnym czy gwałtownym ruchu, w każdym wyzywającym, triumfującym czy obłędnym spojrzeniu, w każdym bolesnym ugryzieniu, wpijających się w skórę paznokciach i zaciskających się w piachu pięściach. W pełnych, odrysowanych półksiężycem piersiach, rozdartych kawałkami muszli plecach, dzikości odrzucanej w tył burzy czarnych włosów i ledwie wyczuwalnej wędrówce opuszków palców po oklejonych piachem udach.
Nie doceniłem jej, nie przypuszczałem, że jest siebie tak świadoma, co jest największym z możliwych erotycznych doznań. Spełniała się bezwstydnie oddając każdą część siebie, wiedziała, że tylko wtedy będzie do końca sobą. I nie straciła nic. Cieszłem sie, ze dostrzegała tak wiele. W końcu mogłem być przy kimś sobą.
Usnęliśmy o świcie, a gdy wracaliśmy przed południem do kwatery – wyglądaliśmy jak dzieci porzucone w środku poważnej, wojennej zamieci. Ze zlepionymi morską pianą i piachem włosami, sukience na wpół mokrej i wymiętej, sportowymi butami w dłoniach – wyglądała kilka razy bardziej kobieco niż rzesza kobiet, które poznałem w życiu. Im brakowało odwagi w akceptacji kobiecości, prawdy w byciu sobą.
Na ostre wypowiedzi naszej gospodyni odpowiedziała coś stanowczo, nazwała mnie wtedy swoim mężczyzną i zrobiła to niemal cedząc wyrazy okraszone nie znoszącym sprzeciwu spojrzeniem. Oniemiałem, jak rzadko kiedy.
Właściciel stacji wyszedł – tym razem z latarką. Zgasiłem papierosa butem, rzuciłem resztę kawy do kosza i wróciłem do samochodu. Więcej niż połowa drogi przede mną.