No i doczekałem się.

Na porządny film – to miałem na myśli. Od czasu Watchmenów (których recenzji nigdy nie napisałem, a podchodziłem do niej wielokrotnie) nic dobrego w kinie nie widziałem. No, coś tam może mignęło, ale nawet nie pamiętam co to było a Watchmenów pamiętam do dziś i raczej nieprędko zapomnę.

Co do Tarantino – nigdy nie byłem fanem. Pulp Fiction nigdy nie był dla mnie kultowy, a im bardziej kultowy stawał sie dla wszystkich wokół – tym mniej dla mnie. Nawet nie wiem czy ten film obejrzałem choć raz od deski do deski a nie tylko wyrywkowo. Ostatnio nawet próbowałem się zabrać, gdyż poczułem, że nie jestem sprawiedliwy, albo że mam jakies tyły filmowe, Wyłączyłem po jakiejś pół godzinie. Nie dałem rady. Mimo posiadanego przeze mnie portfela z napisem BAD MOTHER FUCKER i plakatu z Julesem – kultystą nie jestem. Kill Bill – owszem, oglądało mi się nieźle, doceniłem to i owo, konwencję, zabawę, wkrętkę z konwencjami – wszystko cacy, natomiast nadal nie było to moje, nie łaziło za mną i nie spędzało snu z powiek, żeby obejrzeć ponownie. Deathproof – owszem, chwycił, poważnie zainfekował nieskrywaną miłością do mucle cars (a powinien odstraszyć i obrzydzić), które to wózki jako jedyne z całego samochodowego świata podobają mi się, są piękne.

Co do Inglourious – na film czekałem, zabrzmi to może śmiało ale wyczułem kutasa w powietrzu, bo określenie ‘jaja’ jest dla tegoż dzieła za słabe. Obawiałem się tylko dłużyzny i tarantinowskich wywodów o niczym (które przekornie bardzo lubię, natomiast w przypadku dwuipółgodzinnego seansu mogłyby poważnie zmęczyć) ale nic takiego nie miało miejsca. Film wciągnął na tyle, że dopiero po wyjściu z kina przypomniałem sobie, ze przecież tego samego dnia oglądałem też „9” Burtona (świetny).

Zacznę nie od narzekania a od zestawienia tego, czego się spodziewałem z tym co zobaczyłem. Mianowicie oczekiwałem niesłychanych akcji komanda pod wodzą Brada Pitta (którego już wieki temu przestałem traktować jak buzię dla niespełnionych potentatek trądzikowych, a zacząłem jako świetnego aktora) natomiast zobaczyłem zaledwie etiudy, urywki – coś jak kilka slajdów zachowanych z burzliwych wakacji. Ale w ogole mi to nie przeszkadza. Dzięki temu właśnie cała historia siedzi dalego w głowie, nie jest ani słabsza, ani mniej niezwykła. Wracając do pana Pitta – zdolności lingwistyczne tej istoty są naprawde godne podziwu. Ni epowiem Wielki Pitt – bo był taki jak zawsze – tyle, ze akurat w jego przypadku oznacza to – bardzo dobry. Z jego Aldo Rainem jest jak z określeniem „ktoś tam nieźle zagrał Batmana”. Różnica jest gdy ktoś mówi „to był Batman”.

Wracając do opowieści, która okazała się westernowymi etiudami, Tarantino nie przynudzał. Owszem – długie rozmowy pozornie o dupie Maryni (vide scena w jadłodajni w Deathproof) tu też się toczyły, ale tu serce biło. Tu widz lub kinoman gapił się na twarz Hansa Landy i zastanawiał się co psychopata-ss ma na myśli, do czego dąży, czy za chwilę wyjmie pistolet, czy moze coś się dzieje ludziom, którzy zostali na zewnątrz, a o czym nie wiemy. Możliwe, że chciało mi się dobrego filmu już tak bardzo, ze byłem dla Tarantinowskiego przeboju łatwy jak przydrożne ssaki dla kierowcy TIR-a. A może po prostu Tarantino w końcu do mnie trafił (mnie się wydaje, że się nie zmieniłem mimo lat – Pulp dalej mi się nie podoba), czyli zrobił film trochę mniej tarantinowski, trochę mniej krnąbrny jeśli chodzi o wygłupianie się z konwencjami, trochę bardziej stanowczy jeśli chodzi o układ (nie urywa się nie wiadomo gdzie jak Deathproof), nie sprawia wrażenia aż tak pociętego, nie ma zmiksowanej chronologii, nie ma pokracznych wstawek i nie jest podzielony na części w taki sposób, że na drugą trzeba ileś tam czekać. Żeby nie było – to wszystko czego on nie ma podobało mi się w poprzednich filmach – było zaskakujące, inne, a ja to bardzo lubię, bo nic bardziej rozwijającego niż to czego sie nie spodziewasz. Porównuję może nie te półki i klasy, ale co rozwijającego jest w G.I. Joe? Chyba tylko to, że warto rozważyć następnym razem czy lepiej zakupić kebab czy bilet do kina.

Wracając: Znany w środowisku reżyserskim Quentin T. Zrezygnował z wybryków uzyskując spójną, gładką fabułę. Ale nie zrezygnował z bycie Quentinem, czyli człowiekiem, którego cholernie podziwiam za zabawę tym, czym inni nigdy nie odważyliby się bawić. Przykłąd tego człowieka warty jest zapamiętania – bo kazdy gdzie stam w czymś jest dobry, lubi to co robi, i jeśli tylko jest w tym dobry – nie bardzo jest sens to robić, jeśli nie potrafisz kolego i koleżanko wyjść poza schematy, wziąć granaty do ręki i trochę pożonglować ku wybałuszonym oczom gawiedzi. Banał, ale życie jest za krótkie, żeby spędzać je tylko na tym by ogarnąć życie jakim się wydaje. Znacznie ciekawiej sie sprawdza jakie może być. Wtedy żyje sie znacznie, znacznie dłużej. Myślałem o tym już dużo wcześniej, przy wcześniejszych tarantinofilmach. Tutaj jest to płynniejsze, siedzące w miarę jednej spójnej konwencji (choć i tak jest to wojenny western z elementami kina łotrzykowskiego).

Co więc Tarantino zrobił? Ano dalej bawił się jak dziecko .Brzmi pobłażliwie, ale pobłażliwym nie ejst – do bycia dzieckiem trzeba mieć poważne jaja i wcale nie chodzi o rezygnację z konsekwencji. Paradoksalnie chodzi o doskonałą umiejętność przewidywania ludzkich reakcji i odczuć, precyzję domyślania się konsekwencji i konsekwentne ich wyśmiewanie jako skostniałych, nieadekwatnych i nie dla każdego sensownych. Pratchett kiedyś napisał w jednej ze swoich książek, że zasady nie są stworzone bez celu. Zasady są po to, żeby dwa razy zastanowić sie nad ich złamaniem. Natomiast dla tych, dla których zasady są absolutnym priorytetem, są inne filmy. Np M jak dupa, lecący na dwójce jak katar ze śluzówki alergika na bożocielesnej procesji.

W Inglourious Basterds mamy nie tyle strzelanie do Niemców (pewnie środowiska spod znaku ‘nie jesteśmy złymi niemcami’ wskazałyby mój bład, bo powinienem napisać nie niemcy a hitlerowcy, ale do chuja, hitlerowcy nie byli z kosmosu, a z Niemiec, więc odróżnianie Niemców od hitlerowców jest jakimś koszmarnym kosmetycznym zabiegiem na żywej historii, to tak jakby o Polakach z lat 50-tych mówić komuniści a o tych dzisiejszych - Polacy) ale wręcz oddział stworzony w celu upokarzania, torturowania i brutalnego zabijania Niemców. Podnoszą się szalone głosy, że film jest straszliwie brutalny a pokazywanie okrucieństwa wprost nie ma uzasadnienia. No groza, a filmy z obozów koncentracyjnych są w porządku bo pokazują martyrologię. Okrucieństwo istniało i istnieć będzia nawet jeśli wiele organizacji państwowych lub prywatnych straszliwie się ze sobą zgodziło i wydało w tej sprawie ostre i oficjalne pismo, to i tak ludzie będą ginąć na wojnach. Ja również mogę za chwilę usiaść nad kartką papieru i oświadczyć, że kategorycznie się nie zgadzam na posiadanie owłosionej dupy, mało tego – zrzekam sie jej i od jutra zamierzam srać przez uszy, natomiast mało to będzie miało wspólnego z rzeczywistością, nawet jeśli zdołam przekonać kilka osób, żeby uznały, ze odwłoka nie posiadam. Podobnie jest z okrucieństwem czy brutalnością w filmach. Rozumiem, jeśli ktoś nie może/nie życzy sobie oglądania takich scen – wtedy po prostu ich nie ogląda. Ale protestowanie w związku z pokazywaniem przemocy w filmach ma taki sens jak protestowanie przeciwko morderstwom popełnianym na całym świecie. Odraza przeciwko ćwiartowanym ciałom to jedno a oszukiwanie się, ze świat jest idealny to drugie.

Znów (który to już raz?) wracając: Nie wiem nawet ile powstało gier, w których strzela się do Niemców lub ćwiartuje na niezliczone sposoby. I jakoś przeciwko szesnastej części Nazi-Zombie Attack mało kto protestuje. Tarantino też nie zrobił tu niczego nadzwyczajnego, bo filmów tej tematyki (zły-nazi, dobry-aliant) także jest sporo. Natomiast to co dodał Tarantino (i co jest zapewne spędza sen z powiek wielu przeciwnikom tegoż obrazu) to niesłychana frajda, którą czerpie widz z wycinania nożem swastyki na czole hitlerowca. Okrutne, krew się leje, ofiara tłucze rękami o ziemię a Aldo rysuje swoje dzieło z zapałem Picassa. O tak – wiem co piszę, wiem, że taka wypowiedź tańczy już na krawędzi socjopatycznego umysłu. Ale, i tu radzę siaść, zaprzeć się i porządnie się zastanowić, w każdym z nas drzemie brutalna bestia, która w wielu życiowych sytuacjach uznałaby brutalne rozczłonkowanie czy chociażby pobicie za uczciwe rozprawienie się ze sprawcą niemoralnego czynu. Uznawanie, ze tak nie jest – nie jest najmądrzejszym posunięciem, bo gdyby podsunięto nam wielokrotnego gwałciciela i mordercę naszej córeczki i wręczono nóż (z informacją, ze nie poniesiemy żadnych konsekwencji za to co zrobimy – bo to konsekwencji się boimy i one nas trzymaja w ryzach, a nie myśli o tym co zachwilę tym nożem zrobimy) to myślę, ze przy wielu z nas Donny Donowitz mógłby się sporo nauczyć. A pan Tarantino jak za dotknięciem trochę kapryśnej różdżki pokazuje nam to wszystko co czaiło się wielu z nas w głowach przy okazji oglądanai scen z holocaustu. Gdyby mądra maszyna czytająca myśli pokazywała umysły ludzi, którzy zwiedzają obóz koncentracyjny, pokazałaby wiele scen zemsty na oprawcach. Bardzo brutalnej zemsty. Może to chora zabawa, skoro reżyser daje szansę poczucia tego co bez skrępowania można robić hitlerowcom, ale jakże pyszna. To już kwestia widza, czy pozwoli swoim myślom wydostać się na zewnątrz (bo, że je ma – jestem pewien – to ludzkie być z zemsty nieludzkim) czy też będzie udawał, ze ich nie ma i zachowa się jak siostra zakonna, która w swej świętości usłuje samą siebie przekonać, że nie ma pochwy, a palec omsknął się tam przypadkowo.

Moim skromnym zdaniem lepiej jest zdawać sobie sprawę co czai się w umyśle i wiedzieć o tym, niż uparcie twierdzić, że tego tam nie ma, że pochodzę z Narnii i książę na koniu zaplodni mnie kiedyś przez pocałunek w czoło. Wybór jest wolny, ale ja wolności w niewiedzy nie widzę.

O tak, to była zabawa przednia. Nawet więcej – film mnie straszliwie uradował, ocucił i dał niezbędny do życia power. Tarantino pobawił się, umorusął na mordzie jak urwis ciastem na weselu i przekazał to, ze sie tym filmem bawił. Nagiął i pomieszał kinowe standardy między innymi zabijajac Hitlera.

KURWA W KOŃCU!

Ileż można przez całe życie oglądać filmów o nieudanych zamachach na tego jełopa? Niech szlag trafi tą całą Walkirię (przez cały ten tomocruzowski film czułem sie jak człowiek, który potrzebuje sie wysrać ale nie może), tu Hitlera zabił wściekły Żyd i to na śmierć. W końcu, powiadam! Dla tej sceny warto iść do kina. Ileż ludzi żałowało, ze go nie dorwało w swoje łapy, nie naszczało do mordy i rostrzelało! Ileż ludzi żałowało, ze nie mogą mu choć nogi uciąć. Chociaż, kurde, lewej! A tu – sru! Zastrzelili. Ulga filmowa jest niesłychana. I zrobił to Tarantino, który nie ma blokad w mózgu, w dupie ma to czego nie można. On przychodzi i to robi. I tacy ludzie są ciekawi/potrzebni/pamiętani. Ja nawet dziś nie pamiętam kto reżyserowal Walkirię. Strasznie się cieszę z tego Tarantino bo od Inglourious jestem jego fanem.

Ten film był namalowany, scen statycznych mnogo, tu chatka drewniana, tu kino czy tawerna, wojny tam nie było wcale. I tym malowaniem przejaskrawiony trochę jak ciasto z wiśniami, o którym wiadomo jak wygląda i dokłądnie takie dostaje się na tacy, jeszcze z cukrem pudrem. I dobrze, miodnie się to ciasto jadło, wiedząc nawet, ze sok z wiśni cieknie po brodzie a na wąsach obwódka z pudru.

A Til mrugnął, i to dwa razy leżąc na podłodze. I wpierw pomyślałem, ze to niedopatrzenie. Natomiast teraz dałbym sobie rzęsy wydepilować, że Tarantino zostawił to świadomie, żeby gawiedź kinowa myślała, ze zaraz wstanie, ze zaraz złapie Landę za nogę i mu ją w cholerę połamie.

Podsumowując – tarantino zrobił to co każdy marzył, przynajmniej raz, żeby zrobić. I jeśli teraz ktoś, ktokolwiek zaprzecza – jest cholernym hipokrytą. Mały chłopiec marzył o lataniu samolotem, dziewczynka o kucyku. Zawsze. Chociaż raz. Tarantino zbudował samolot, wsiadł i poleciał. Jeśli ktoś teraz twierdzi, że to jest dziecinne i lepiej, zeby zajął się czymś dojrzałym – cóż, nie wszyscy mamy coś wyczuwalnego w majtasach, zeby móc realizować marzenia. A, że Tarantino do tego swojego samolotu wsadził kucyka z karabinem – no, niech mu tam, wyobraźnia długo długo jeszcze służy i niech nie hamuje na pustych łbach tępej gawiedzi. Szkoda czasu – ci ludzie przeminą. Jak mgła, deszcz czy sraka po nieświeżych jajkach.