Właśnie obejrzałem film.
Wydarzenie może nie jest najwznioślejsze ale warto coś z niego wyłowić. Nie, żadna to recenzja, a tylko jej wydłużony fragment - ten dotyczący nastroju. I czasu.

Często miałem problem z filmami polegający na tym, że nie poświęcały mi czasu. Dokładnie tak. Ja zorganizowałem dla nich wieczór, puste mieszkanie, świetny obraz i dźwięk. I ciszę. A one goniły z akcją po łebkach, przeskakiwały ze sceny na scenę hałasując, migając i w ogóle robiąc koszmarne rzeczy ze światłem. A potem kończyły się i to, im bardziej nagle tym chyba według reżysera lepiej. Nie chodzi o to, że były, czy są, niedopracowane, to nie to. Chodzi o to, że nie poświęcały mi czasu na to, żebym przyjął ich nastrój. Nasycił się barwami, wyobraził zapachy, przyjrzał się otoczeniu, sam ocenił sytuację. Najadł się barw, odcieni i posłuchał jak skrzypią drzwi. Nie jest aż tak ważne gdzie, w jakim czasie, kto. Ważne, że ten nastrój ktoś pieczołowicie zbudował, wykreował, a aktorzy zachowywali się dokładnie tak jakby tam byli, jakby to był fragment ich dnia. Może to być Tommy Lee Jones czytający gazetę nad kubkiem kawy.
Ważne, żeby jego zmarszczki grały.
Żebym miał chwilę na przyjrzenie się im, na niedługie rozsmakowanie się w chwili, gdy spogląda znad okularów i zastanawia się co odpowiedzieć.
A jeśli ten nastrój przesącza się, otacza szanując mnie i dzieląc w tempie, które mi odpowiada - wtedy może być to Księżna oraz Optimus Prime. Ważne, żeby się o mnie troszczyły i oddawały tyle cierpliwości ile ja włożyłem swoją świadomością w odbieranie ich świata jako całości, i wszystkich szczegółów z osobna. I znów: może to być kiepsko ogolony DiCaprio, a może być także mocno niewyspana Franka Potente, tak długo, jak długo są świadomi świata, który kreują. Zawsze odczuwałem współczucie wobec ludzi którzy myślą, mową i uczynkiem nie tkną kina fantasy czy s-f, bo to takie nieprawdziwe (skoro ja z równym upodobaniem mogę smakować Księżną jak i Prime'a albo Gorączkę, to co z nimi jest nie tak?). Są otwarci i świadomi jak muszla klozetowa tego ile kosztował Domestos, ale to nie temat i nie czas. Kiedy indziej.

Siadając do takiego filmu jestem kompletnie poddającym się materiałem. Jak powietrze obmywające samochód czy samolot w tunelu aerodynamicznym - nie mające wpływu ani wyboru jaki obiekt zostanie poddany testowi. Też jak formowanie drzewka bonsai, które jest nie lada sztuką wymagającą cierpliwości i odpowiednich warunków. Też jak kobieta, która nie wie jaka pieszczota ją spotka, nie ocenia, nie nastawia się, nie oczekuje (nie, nie jestem gejem, po prostu nie boję się używać słów).
Tak więc film może mnie po prostu przerżnąć, spuścić się na pośladki, zapiąć rozporek i wyjść trzaskając drzwiami (zabrzmi, jak zabrzmi, ale czasem to naprawdę lubię, dlatego cieszyłem się z Rambo IV), albo...

Albo dać mi czas, wystarczająco dużo czasu, zeby mnie ze sobą zapoznać, oswoić, nie zapominając by zostawić mnie mój własny osąd. Ale nie aż tyle czasu by przeszło mi przez myśl co innego, inny czas, inny nastrój.
Pieścić się ze mną, zwracać moją uwagę i znów pozwalać mi najeść się tą pieszczotą, słowami, twarzami, mimiką, krajobrazem, szczegółami. Zaskakując i cichnąć na zmianę. Dotykając tak, żebym wiedział co zamierza, ale myląc mnie i na chwilę pozostawiając w rozterce 'czy rzeczywiście'.

Przyglądałem się więc dzisiaj na podstarzałego Eda Harrisa, może już bez tego Twierdzowego błysku w oku, ale za to z twardą, pobrużdżoną twarzą i beznamiętnym spojrzeniem. I na Viggo Mortensena, który po prostu obok Harrisa chodził, co raz dorzucając coś od siebie.
I tyle. Naprawdę tyle. I aż.
Był też Jeremy Irons, ale akurat on się w tym filmie wybitnie nudził i sprawiał wrażenie, że chętnie na jakiś dłuższy monolog by sobie pozwolił. Ale nie o dłuższe monologi tu chodziło. To był świetnie spędzony czas w roku 1882. Poza szorstkimi, krótkimi dialogami i naprawdę oszczędną akcją, pełno tu było zakurzonych butów, stukotu ich właśnie o drewnianą podłogę, spracowanych dłoni, kieliszków z grubego szkła i kiepskich, prawie w ogóle nie dymiących się cygar. I broni. Broni po prostu noszonej. Strzelba Everetta, którą nosił, opierał na ramieniu, odstawiał, kładł, podnosił. Amunicji, którą wkładał do rewolweru.
A tą strzelbę po prostu miał ze sobą. Łamał na pół gdy wchodził do pomieszczenia. Spokojnym, twardym, nieco sztywnym krokiem. I patrzył na Virgila a on na niego. I nic nie mówili. Nie, oni nie wymieniali się spojrzeniami, to nie ta półka filmowo-scenariuszowa. Oni patrzyli. Beznamiętnie, prosto. To te właśnie szczegóły decydowały o filmie, o jego nastroju. Everett patrzy na Virgila Cole'a. Nie szuka jego spojrzenia, nie prosi, nie pyta. Spojrzał prosto, nie zmienił postawy, twarz nie zmieniła wyrazu, nie zagrały mięśnie. Spojrzał, żeby powiedzieć, zakomunikować. To co najbardziej by tu pasowało, to na przykład skrzywienie suchych ust, grymas stężałej, spracowanej wiatrem twarzy. Ale i tego nie było, bo było tylko spojrzenie. Patrzenie się, bo spojrzenie jest ulotne.
I tyle tu grało. Tyle i aż. Everett chodził po mieście, po jego drewnianych podłogach, a Virgil siedział. I patrzyli. A to patrzenie było odpoczynkiem dla mnie.

I patrzyłem z nimi. Jak Virgil dłonią ociera usta, zerkając na lunetę Everetta. Jak Everett odstawia filiżankę, jak trzyma strzelbę na ramieniu, jak trzyma rondo kapelusza. Jak nalewa kawy.
I nawet zrobiłem sobie kawy. I zapaliłem fajkę. Żeby im towarzyszyć. Wiem, że nie mieli wtedy Ricore, ale wierzę, że ich kawa była równie podła.

Kiedy jesteś w posiadaniu zmysłów zapisujących w twojej pamięci miliardy szczegółów, gestów, postaw, spojrzeń, układów dłoni - nie nasycisz się klatkami kręconymi byle jak. To jak z kochaniem się. Kochasz się zmysłami poświęcając dłoniom całą uwagę wszystkich swoich świadomych zmysłów, lub po prostu pieprzysz się.

Ilość, i czas, i kreacja przygotowanych tu i podanych ze smakiem szczegółów nakarmiła mnie. Choć nie w pełni, nie każdy ze zmysłów odnalazł i zanotował to czego chciał. Niedosyt jest najlepszym deserem.