2005 - Batman Begins
2008 - Batman Ends
Ale, żeby nie kończyć recenzji po czterech słowach i dwóch datach, napiszę czemu tak a nie inaczej.
Gwoli pełnej jasności: nie jestem jednym z tej zgrai, która uważa, że Batman skończył się na Burtonie, choć zdarza mi się za tym czy owym z tamtych Batmanów zatęsknić.
„Batman Ends" to tylko jeden z tytułów, którym z powodzeniem można by „Mrocznego Harcerza" („The Dark Scout") zastąpić. Drugi to: „Joker Begins".
Bo chyba nie znajdzie się śmiałek, który zaprzeczy temu, że Ledger ukradł cały film. A tam ukradł - on go sobie wziął, napluł i zjechał sobie na nim pod prąd głównej arterii Gotham grając na mandolinie. A potem zaśmiał się i poszedł na frytki. Bez soli. Na złość.
A nie - nie, nie będę się rozwodził nad zestawieniem Nicholson/Ledger, którym sporo ludzi tak się podnieca. To temat na pracę magisterską a nie na recenzję.
O co mnie się rozchodzi? Ano o to, że Nolan zrobił dobry film a potem kiepski. To są dwa różne filmy o Batmanie. To tak jakby Burton nakręcił swojego pierwszego Batmana a trzy lata później Batmana z Robinem. Rozczarowałby wszystkich i zaprzeczył swojej własnej wizji. To zrobił Nolan.
W pierwszej części mamy Wayne'a ukształtowanego, o skonkretyzowanym światopoglądzie, człowieka, który ostatecznie pokonał swoje fobie, zrozumiał, że najważniejsza jest wola, działanie, że wahanie się oznacza zgubę, przegraną (pamiętne „Training is nothing. Will is everything" wypowiedziane przez Neesona podczas treningu w hacjendzie Ligi Cieni).
A tu? Mamy Wayne'a, który nie wie, co robić, kim być. Mieszać się w wydarzenia jako Batman, czy może wziąć sobie urlop. Nie chce być postrzegany jako bohater, ale chce walczyć z przestępczością. Zupełnie jakby sposób postrzegania jego postaci, jego symbolu, miał być decydujący w całej rozgrywce z kryminalistami Gotham. Ludzie przestaną obwieszczać Batmana jako superbohatera i wtedy mafia pęknie. Tak zdaje się myśleć Wayne. Generalnie ten człowiek ma tutaj więcej rozterek niż każdy z jego otoczenia bliższego lub dalszego.
Przykłady. Alfred - wie co Wayne powinien robić i w każdej sytuacji otwarcie mu to mówi. Ale, że jest jego opiekunem i najbliższym mu człowiekiem - nie potrafi nim porządnie potrząsnąć. Mimo to - wie, co należy. Wie, że działanie, nawet nietrafne, jest dużo lepsze niż płakanie we własny rękaw, że nie jestem dobrym Batmanem etc.
Rachel - choć sama jest w stanie wyjść za mąż z założeniem, że jeśli Wayne przestanie się ciągle Batmanić, to ona do niego wróci zostawiając Denta (kobieta, która myśli w ten sposób, potrzebuje konsultacji medycznej i prawdopodobnie leczenia farmakologicznego), i choć myśli właśnie w ten sposób to i tak jest w stanie podjąć decyzję (powiedzieć Dentowi: Tak). Ma więcej jaj pod sukienką niż Wayne pod maską.
Gordon - jest w stanie poświęcić rodzinę, zafundować najbliższym traumatyczne przeżycia po to, żeby Joker poczuł się nieco pewniej i wystawił tyłek. Działa. Gordon nie przestaje działać i nie siedzi po nocach zastanawiając się, jakim jest gliną, robiąc z siebie przy okazji Gothamowego Kordiana.
Lucius - zna granice, jasno i twardo określa co zamierza zrobić, po czym to robi. Jest konsekwentny.
Jak widać, kandydatów do lepszego radzenia sobie z maską jest całe mnóstwo.
W „Początku" Wayne dumnie ogłasza przed samym sobą, że spędził lata między przestępcami, żył jak oni, kradł, głodował, czuł strach jak oni. Ale nigdy nie stał się jednym z nich. Zawsze był sobą i pamiętał o wartościach, jakie wpojono mu w rodzinnej rezydencji. I co? Wystarczył jeden Joker, który robił co chciał, żeby Batman zwątpił, zaprzeczył samemu sobie i stwierdził co następuje: „Zgiń jako bohater albo żyj wystarczająco długo, żeby stać się złoczyńcą". Lata podróży po świecie, poświęcenia, treningi, poznawanie siebie, wykraczanie poza granice swojej świadomości i własnego organizmu - poszły wpizdu!
On jest tu żałosny.
On nawet nie został upokorzony, on po prostu stał się żałosny, a psy targały go po podłodze (Zdarzało mi się oglądać „Nieustraszonych" gdzie jednym z zadań było przebiegnięcie przez pokój, w którym puszczano dwa rottweilery. Niektórym się udawało. Batmanowi nie. Nie zgarnąłby kasy w „Nieustraszonych").
Gdyby tak Joker go złamał. Gdyby tak właśnie go porządnie poniżył. Gdyby powalił go na glebę, wytarzał w błocie, ściągnął maskę w sposób, w jaki ściąga się majtki przed krótkim numerkiem, splunąłby w twarz i tak zostawił, i odszedł pogwizdując... Wtedy Wayne może wziąłby się w garść. Chociażby przez wrodzoną zawziętość.
Ale to nie był film o Batmanie. Cała druga część wyraźnie wskazuje na to, że rzezimieszki z kijami, że przeciętni gangsterzy, bandyci z nożami i pistoletami - to jest temat Batmana. Tam wygląda jak rycerz, a jego działania robią spore wrażenie. Joker go przerósł. Nie tylko namieszał mu w psychice, ale uczynił bezradnym. Odebrał mu symbol i podtarł się legendą. Wodził go za nos, a czasami bawił się jak Jigsaw. To był film o Jokerze.
A poza tym: mafia. W pierwszej części mamy mafię jak grzyba układu nerwowego. Miasto choruje, ale operacja jest zbyt skomplikowana, żeby się podjąć usunięcia przyczyn rozkładu. To jest złośliwy nowotwór i jedyną diagnozą dla Gotham jest: rok, może dwa. To był nowotwór, który miał przerzuty nie tylko na inne organy ale nawet na lekarzy i środki znieczulające. Tego doświadczył Wayne. To był świat, którego on się bał, którego nie znał, o którym nie miał pojęcia.
A tu? Mamy zespół nieudaczników grających tak jak im Joker nuty napisze. Z każdej strony dają się podejść jak upośledzone dzieci w piaskownicy. Ten nieuleczalny nowotwór toczący Gotham, syndykat zbrodni, przyczyna i geneza Batmana, zgłasza się do Gordona i prosi o Ibuprom na Jokera. Żal.
Odrobinę straciło też Gotham City, nie tylko wizerunek Batmana. W pierwszej części delikatnie zalatywało steampunkiem (Weynowa kolej, tory w pionie, prześwity w budynkach, przez które przejeżdżał pociąg). W drugiej nic z tego nie pozostało. Tej gothamowej niesamowitości, tej burtonowskiej przytłaczającej wizji miasta straszliwie brakowało. No, ale jak się nie ma co się lubi, krytykuje się co się ma.
Dostaliśmy Batmana, którego dwukrotnie wytargały psy. Który nie potrafi zdobyć kobiety, z którą chciałby być. A jej śmierć nie robi na nim wielkiego wrażenia. Który ciągle zastanawia się kim chciałby być. Który nie wie czy ma się przyznać kim jest, czy może nie. A kiedy ma ku temu okazję - tchórzy. On nie ochrania miasta. On ma zrywy ratowania (jak w momencie, gdy osłonił furgonetkę własnym Lamborghini). Jedyne co przychodzi mu do głowy to otłuc Jokerową mordę, ale tylko wtedy gdy tamten jest skuty i siedzi w Sali przesłuchań. Bo w innych okolicznościach to Joker tłucze jego.
Dostaliśmy człowieka rozterek w 3 lata po tym jak obejrzeliśmy Batmana - człowieka czynu, człowieka, który rozwiał wątpliwości, zrozumiał kim jest i czego chce.
Czyli obejrzeliśmy filmy nie po kolei.
Pierdoły typu: po co Scarecrow? Co dalej z Jokerem (przecież już go nie będzie, ale nie umarł w filmie)? Po co w ogóle Two Face, skoro jego etiuda skończyła się szybciej niż się zaczęła (w dodatku w sposób żenująco banalny)? O co tak naprawdę chodzi w kwestii ścigania Batmana (może o to, żeby się poczuł troszkę dowartościowany)? - to już pozostawiam bez dłuższego komentarza.
Podsumowując, film „Joker Begins" był ciekawy, jeśli pod tym tytułem go rozpatrujemy. Na IMAX-owym ekranie (18x22m) wyglądał miodnie, szczególnie wciągające widoki Gotham z lotu ptaka.
Ledgerowi się udało. To było jego przedstawienie, jego show, jeśli przypomnieć sobie rozkładającego szeroko ręce Freddiego Mercurego.