Kiedyś, mam nadzieję, powstanie film pod tytułem 'Szósty zmysł', będący tragikomedią opowiadającą historię ludzi tłumaczących tytuły filmów na język polski. Przedstawione w nim postaci, osamotnione w tym, co nęka ich non-stop, a czego nie widzą inni, na pewno zyskają sympatię widzów.
Tak oto rodzą się posrane pomysły, których wynikiem ‘Punkt widzenia' stał się ‘Ośmioma częściami prawdy'.
Jeśli miałbym kibicować jakiejś filmogałęzi kina współczesnego, to swój głos oddałbym na kupysiętrzymające, sprawnie zrealizowane sensacje obleczone realizmem, a im ciaśniej obleczone tym lepiej. Przykładem, że nie tylko mnie się dobrze takie kino ogląda jest Bond, który wziął przykład z Bourne'a i zdobył nowych wyznawców (To, że przy okazji stracił niemało starych, nie jest takie nienaturalne. Wszak i Mojżesz polazł na pustynię, gdzie przez 40 lat miała wymrzeć starszyzna, bo inaczej nowe by w ogóle nie nadeszło).
Do takiej kategorii podpiąłbym i Vantage Point.
Ogląda się dobrze, choć jest moment czy dwa, w którym człowiek ma wrażenie, że jest uczestnikiem stosunku wielokrotnie przerywanego. Już, już dochodzą, już można się spodziewać, że mięśnie się rozluźnią a oddech wyrówna... ale gdzie tam. Znów 11:59:57. Znów dla kogoś, kto właśnie zakłada koszulę, albo włącza kamerę, ma to być zwyczajne popołudnie. Na całe szczęście z każdą podróżą od 11:59:57 w górę, bohaterowie ‘dochodzą' kawałek dłużej i dalej. Eksperyment wypada koniec końców pozytywnie, a dzięki kamerze łażącej co raz za kim innym, ale w tych samych okolicznościach, można porównać poszczególne ‘etiudy'.
I tak Dennis Quaid jest wyprany i nieco znerwicowany, ale zdeterminowany. To pozytywne, bo zmaltretowanych agentów ogląda się nad wyraz dobrze. Chociaż mógł się tu bardziej rozepchać, wygodniej rozsiąść w tej roli, wręcz intensywniej zaznaczyć teren. A tak, był właściwie kopią innego ochroniarza prezydenckiego tyłka, z innego, bliżej nieokreślonego filmu. A gdyby chcieć zacząć określać i wyostrzać obraz, układać poszczególne zachowania innego, podobnego agenta, wyszedłby... No, kto? Harrisom Ford. Prawda? Wyjąć go, dziadka, z Indiany Jonesa i wsadzić w ciuchy Thomasa Barnesa. Oj, jak to by się oglądało. Już prawie widzę to zmarszczone czoło i grymas ust, gdy podnosi się poobijany z bombowego gruzowiska. No, ale nie można mieć wszystkiego.
Za to Forest to aktor, który rolą ot - turysty z kamerą w ręku, potrafi dyrygować jak w filharmonii. On się po prostu rozsmakowywał przed kamerą, chociaż dobrze wiedział, że nie jest główną postacią, ani nawet taką, która ma jakiś wpływ na bieg wydarzeń. Nie dość, że ukradł sam smak Quaidowi, to jeszcze się bezczelnie oblizywał. I dobrze. Forest jak chce to potrafi (ale jak chce, bo Street Kings nie poszło jak po maśle).
Co na źle.
Na źle jest zakończenie. Idąc dalej poprzednim porównaniem: po niezwykle wytrwałym i intensywnym, ciągle wznawianym stosunku, partner podrapał się po dupie, wstał i poszedł się wysikać.
O karetce i dziewczynce mowa. Sprawna i nie cofająca się przed niczym grupa przestępcza, mająca dostęp do nowoczesnej technologii oraz do szeregów najbliższej prezydenckiej obstawy, czyli zapewne wpływowa, rezygnuje z misternie utkanego planu i postanawia się zabić na prostej drodze, bo jakieś dziecko wylazło na asfalt i stoi. Wiem, że jestem nieludzki i powinienem wierzyć w dobre serce u najbardziej zdeterminowanych terrorystów, ale tu, w tym ‘very' filmie, to jest logiczna niekonsekwencja. Obserwujemy śmiałą akcję przedstawioną w dość realistyczny sposób, zakrojoną na porwanie nie byle kogo, bo prezydenta USA. Widzimy jak przeplatają się wątki i losy poszczególnych postaci bardziej lub mniej uczestniczących i niesionych tokiem wydarzeń, a serwuje się nam gówno warte zakończenie, zupełnie jakby na planie ktoś krzyknął: ‘za pięć minut koniec taśmy, wymyślcie coś!'.
Dziwnych toków akcji jest więcej, choć nie aż tak rażących.
Hiszpański policjant rzuca się do ucieczki albo w pogoń (bo dokładnie nie wiadomo), Za nic nie chce dać się złapać agentom ochrony, choć Ci wiedzieli, że jest policjantem i już właściwie mieli zostawić go w spokoju. Fakt, był powiązany z ekipą wysadzająco-porywającą, ale mógłby się wykpić.
Barnes w rzucie jednej z kamer widzi swojego przebranego kumpla po fachu. Możliwe, ale rażąco superprzypadkowe, że akurat ta kamera widziała go w tym momencie, a Barnes akurat stał w wozie TV i kazał puścić akurat ten materiał. Facet ma więcej szczęścia niż pomysłów na to co robić.
Z plusów scenariuszowych: krótki wątek nacisku na prezydenta w sprawie zaatakowania baz terrorystów w Maroku. Zawirowania wydarzeniowe na chwilę przenoszą podejrzenia na najbliższe polityczne otoczenie prezydenta, co jest smaczkiem. Na plus dałbym też pościg Barnesa za radiowozem, choć jego opel jak w kalejdoskopie raz jest porozbijany a raz świeci nowością jak psu jajka w chwilę po oblizaniu.
Podsumowując: i tak będę takiemu gatunkowi kibicował. Gdyby nie zakończenie wołające o pomstę za naiwność, film mógłby być naprawdę niezły. A tak, jest po prostu ok, pomimo tego, że najlepiej atmosferę chaosu po bombowym ataku grała (i to o dziwo od początku, gdy jeszcze nikt się zamachu nie spodziewał) matka wspomnianej dziewczynki.