Lubię filmy.
Ależ to odkrywcze, prawda? Aż żal człowieka ściska, że nie ma dla mnie jakiegoś tajemnego kontynentu do odkrycia, bo, jak widać, kwalifikacje do odkrywactwa mam pierwszorzędne.
Możliwe, że jestem śmierdzącym leniem a w dodatku miłośnikiem komfortu (nie tylko psychicznego), oraz sympatyzuję z wieloma odmianami wygody, i dlatego polubiłem tą grecką muzę, której na drugie High Definition, a na trzecie DTS. Zamiłowanie moje do odpowiednich warunków otoczenia potwierdza tylko fakt, iż rzetelnie za filmooglądanie, szczególnie nowości, wziąłem się gdy w mieście mym stanęło porządne kino (z porządnymi fotelami, ekranem oraz ludźmi, którzy na seans potrafią zabrać ze sobą więcej żarcia niż moja rodzina na trzy dni nad jezioro).

Lubię też o filmach pisać. Brzmi tak jakby umazane na mordzie dziecko oszalało w sklepie z farbami i atakując pędzlem kartki, stwierdziło: lubię malować. Ale spróbuję. A co mi tam.
Miałem naloty filmopiśmiennicze i chciałem nawet poudzielać się rekreacyjnie na filmwebie, ale przebrnąwszy przez kilkadziesiąt tamtejszych komentarzy musiałem pójść poleżeć zdrowo na zimnych kamieniach aż mi przeszło. Z istnienia filmwebu się cieszę i jestem tam częstym gościem, ale obserwuję tylko w miarę świeże i rzetelne newsy z filmoświata, przeglądam zwiastuny, rzadziej ciekawostki i galerie. Natomiast od komentarzy i osób je umieszczających utrzymuję bezpieczną odległość zgodnie ze współczesną maksymą: argumentowanie przez internet jest jak udział w paraolimpiadzie - nawet jeśli wygrasz, pozostajesz kaleką.

Dlategóż właśnie spiszę się tu sam. Oczywiście kto czuje się na siłach, niech mi towarzyszy, zapraszam. Ja po prostu uznałem, że rozdawanie ciasteczek z czeresienką w miejscu gdzie ludzie nałogowo na siebie plują, nie jest mądrym pomysłem. Sztormiak wyjściowy akuratnie oddałem do pralni i nijak między ludzi iść.

Nie lubię recenzji. Oczywiście daleki jestem od generalizacji i wrzucania do jednego gara, bo na pewno są dobre, porządne, a człek, który je pisał, rzetelnie do tematu podszedł. Mimo wszystko sporo jest gówno wartych, których autor przechodził od wątku do wątku w sposób jaki łajnopodobny historyk przeszedłby od początków kodeksu Hammurabiego do Konstytucji Trzeciomajowej na dwóch zaledwie stronach swojego krzywopisu. Nie chcę rzucać przykładami, bo szkoda darmowego hostingu na tym serwerze, ale chociażby ostatnio jakiś człowiek napisał, że Wanted deklasuje Matrixy Wachowskich. No ręce opadają. Co on palił jak to pisał, ja nie wiem. Ale o tym gdzie indziej.
Nie lubię też krytyków. Również z wyjątkami. Dziwne stwierdzenie, ze ich nie lubię. Może dlatego, że nie mam aż tak poważnych powodów, żeby nie lubić Poczty Polskiej, a kogoś trzeba. Ale poważniej: bagatelizują, przeskakują, pomijają wątki, celowo, albo ze zbyt rozdętej dumy nie widzą powiązań. Jasne, że piszę ogólnie, a co trzeciego wyrażenia nie popieram przykładem z życia, ale to wstęp, wprowadzenie, zarys pomysłu. Po prostu wielu z tych ludzi uznało, że bycie krytykiem filmowym to wcale nie taka skomplikowana sprawa i można śmiało pojechać po filmie mając na uwadze przykazania idealnego krytyka:

1. Nie będziesz miał dobrych filmów przed tymi co były do roku 1960.
2. Nie dasz pięciu gwiazdek filmowi sensacyjnemu.
3. Ani komedii romantycznej.
4. Z całej mocy swej porównuj wszystko do Hitchcocka
5. Zasadę stosuj: im mniej znany kraj i reżyser, tym film ciekawszy i ważniejszy
6. Nie przejmuj się i wal wszystko do jednego wiadra, pamiętając o zasadzie nr 1.
7. Znasz się równie dobrze na muzyce, więc ją oceniaj tak samo.
8. Nie prawdomów.
9. Nie pożądaj inteligencji w sądach swych
10. Ani żadnej bystrej myśli swej
11. Sławy aktorskie poniżaj i kpij z nich, przecież i tak cię, krytyczynę, nie znajdą w twojej Pszczynie pod Pasłołęką.

Nie to, żebym uważał się za lepszą glinę, choć po nowojorsku byłoby poprawniej: lepszego glinę. Widzę bzdury, które piszą, widzę oczywiste błędy i brak choćby elementarnego podziału na gatunki i ocenę w gatunkach.
Pamiętam pewnego pana uczęszczającego do Gazety Wyborczej, którą swoją drogą lubię i czytuję. Ów pan opisywał Mission: Impossible III. Napisał, że niedorzeczności pełno, a między innymi fakt, iż bohater główny przebiera się za bandziora i ze szczupłego agenta IMF staje się po chwili otyłym panem czarnym charakterem. I pan ten to wykpił.
Oglądałem ten film. Oglądały też ze mną inne osoby, a ja je podglądałem ukradkiem, czy czasem widzą to samo co ja. Upewniwszy się, ze jednak tak - uznałem, że pan krytyk cierpi na uraz czaszki lub niezwykle rzadkie schorzenie dotyczące pamięci selektywnej. Otóż jest wyraźna, kilkusekundowa scena, podczas której pan Tom Cruise mężnie zakłada na siebie tu i tam różne worki i pogrubiacze, by swoją sylwetkę dostosować do postury swej przyszłej ofiary. Niby szczegół, pierdoła, ale jest logicznym zabiegiem wyjaśniającym daną sytuację. Może pan krytyk miał słaby dzień, a na filmie przykimał, jedno oko całkowicie zamykając a drugim śledząc popcorn, ale takich opisów i ocen jest znacznie więcej, wręcz zatrzęsienie. Zupełnie nie chodzi mi o to, czy ta sytuacja 'we filmie' była prawdopodobna, ale skoro już mamy pod ręką do oceny film nieprawdopodobny to oceniajmy go według jego reguł i róbmy to rzetelnie.
Ja także mogę w tej chwili napisać, że stała krowa, a potem leżały placki, i ze to jest co najmniej dziwne, ale pominąłem fakt, gdy krowa się zesrała.
Co było akurat w tym przykładzie kluczowe.

Biorę się za filmy i moje do nich, że tak powiem, stosunki.