Niedawno padało, ale znowu jest duszno. Dzień był męczący a jeszcze kawałek przede mną. Dobrze, że przynajmniej w pracy byłem na rano i popołudnie mam wolne. Właściwie wieczór.
Prawie zasnąłem w autobusie. To był jednak kiepski pomysł, żeby jednego dnia kończyć pracę o północy, a następnego zaczynać wpół do dziesiątej. Gdybym jeszcze położył się spać od razu i nie siedział przy kompie do wpół do trzeciej - wstałbym w miarę przytomny. Nie ma sensu takie siedzenie i klikanie w bzdurne strony w poszukiwaniu czegoś interesującego. Ale siedzi się, to na gadu, to na mailach, bo szkoda oddać wieczoru ot tak, bez walki. W każdym razie przysypiałem i w rytm ruszania i hamowania starego Ikarusa kiwała mi się głowa. A zawsze przyglądałem się takim kiwaczom autobusowym i robiło mi się ich żal. Całe szczęście, że nie przespałem przesiadki, bo i tak się zdarzało. Ale nie tym razem.
Na przystanku trochę rozprostowałem nogi, łyknąłem dusznego powietrza niosącego ze sobą wszystko co może dawać powietrzu w prezencie jedno z największych skrzyżowań podczas szczytu. Jakoś mi się jeszcze oczy kleiły, więc oparłem się o wiatę przystanku i polerując prawym trampkiem krzywą płytkę chodnikową zająłem się obserwacją rzeczywistości podanej pod nos z gracją bufetowej dworcowej stołówki.
Marnej kondycji sklepiki ze sprzętem komputerowym nie reklamowały się prawie wcale. Były to prawie identyczne norki sprzętowe, gdzie nigdy nie można było niczego dostać od razu, a ceny nie zachęcały na tyle, żeby czekać na wymarzoną kartę graficzną 3-4 dni. Nad nimi wisiały płachty reklamowe poprzywiązywane albo poprzyczepiane do okien. Totalny bezład. Ani to zachęcało do przeczytania, ani nawet do zwrocenia uwagi na dłużej niż zerknięcie, o zakupie wypisanego białą, słoniową czcionką towaru. A to rurki pcv razem z kolankami, a to armatura firmy, której nazwa niemal obowiązkowo powinna kojarzyć się z jakimś włoskim słowem, to znowuż usługi kamieniarskie, okna, znowu okna i drzwi. Wszystko to na jednokolorowych płachtach wodoodpornego materiału z zachowaniem zasady: kolor płachty ma być bardziej jaskrawy niż kolor płachty reklamującego się sąsiada.
W pawilonach był jeden czy dwa sklepy spożywcze, a skoro był to róg dwóch ruchliwych ulic, ceny w sklepach odbiegały znacznie od tych w sklepach z tyłu osiedla, albo na targu. Pijalnia piwa w starym stylu, którego zasadą było nienazewnictwo lokalu wyposażonego w stołki i dwa automaty do gier. Wypożyczalnia wideo, która z niewiadomych przyczyn, w dobie internetu i wszechobecnych filmów w postaci cyfrowej, nadal nie bankrutowała. Dalej firma zajmująca się sieciami komputerowymi na dwóch czy trzech osiedlach, następne komputerowe dziuple, a za rzeką dwa poważniejsze z tej samej branży.
Rzeka. Ta, nawet nie pamiętam nazwy. Nie pamiętam albo po prostu nie znam, bo to różnica. Jeden smród, kawałki opon i inne fragmenty cywilizacji, które brunatna woda stara się zabrać ze sobą. Plus kaczki. Nie mam pojęcia jak kaczki potrafią przetrwać w takich warunkach. Źle im nie życzę, podobnie jak właścicielom wypożyczalni, ale nie wiem po prostu jak i z czego się utrzymują przy życiu.
Szklana ściana przystankowej wiaty pokazywała wielka okładkę "Wprost" z jak zwykle szokująco-chwytliwą-i-na-czasie zmontowaną fotografią i dwoma czy trzema tytułami artykułów. Często myślę sobie: o, to mnie ciekawi, to bym przeczytał chętnie. Ale i tak nie kupuję. Zapominam, wylatuje mi z głowy, albo, jak mi się chce przed sobą się wytłumaczyć, to mówię sobie: e, pewnie oprócz tego artykułu nic tam nie ma. Albo, ze nawet sam artykuł pewnie niczego nowego nie wniesie do tego co wiem, albo co sam jestem w stanie wymyśleć.
Z wiatą połączony jest kiosk z gazetami, kilkoma podstawowymi domowymi "chemikaliami" i strasznym badziewiem w postaci gipsowych figurek przedstawiających dziewiętnastowieczne postaci, albo pieski oraz gumowe karykatury bohaterów co popularniejszych dennych kreskówek. Nic ciekawego. Ale, mimo, że nic ciekawego, to i tak przejdę kolo tego kiosku, żeby zerknąć. Sam nie wiem po co, może na wypadek, żeby nie ominęło mnie coś naprawdę ważnego. Albo niekoniecznie ważnego, po prostu czasem trafia się jakiś film w gazecie typu "Tina" albo "Pani domu" czy "Gala". No bo przecież te 6 czy 8 złotych za film na dvd to nie jest tak dużo. Później i tak tych filmów w domu nie oglądam, bo mi się nie chce, ale są, na wypadek gdyby ktoś mnie zapytał jakie mam filmy.
Na rozkład patrzę albo i nie, w zależności czy mam nastrój. A co, szybciej przyjedzie, jak popatrzę? A teraz i tak wieszają dwa - jeden obowiązujący, a drugi od piątku, na okres wakacji. A autobus i tak nie przyjedzie punktualnie, nie ważne na który rozkład się popatrzy.Ludzi bylo tyle co zwykle. To nie jest miasto, w którym można zaobserwować ludzkie korki, albo tłumy na jakiejś ulicy, nawet ruchliwej czy w centrum. Jako takim zainteresowaniem cieszyła się całodobowa apteka, z której co i rusz ktoś wychodził. Na ławce siedziała jakaś babinka z wypchanymi siatami, z tyłu, obok pożal się Boże barierki odgradzającej fragment trawnika stał facet w dresowej bluzie dopalający papierosa, nastolatka klepiąca smsa w jakimś masowej edycji Samsungu siedziała pod rozkładem, obok niej łysawy facet z najzwyczajniejszą na świecie miną oznaczającą kolejny odhaczony dzień w robocie, ze dwóch miejscowych chłopaczków w dresach, kobieta z dwójką nienaturalnie spokojnych i cichych dzieci, a głowę bym dał, ze ma na imię Halina; ktoś parkował całkiem kształtnego Volkswagena Bora, taksówkarz w Oplu odjechał właśnie nie mogąc się doczekać na pasażera, który zapewne zamawiał kurs pod przystanek, mała furgonetka KIA z pustym rusztowaniem jak raz na szyby, parkowała na środku placyku, a dwóch facetów ubranych na biało, ustawiało sporą tubę zaraz obok. Pewnie następny pomysł na zwracającą uwagę reklamę, jak dmuchane balony w kształcie grzyba reklamujące... No właśnie. Nie pamiętam. Czyli reklama nie chwyciła. Hm, bodajże Polsat Cyfrowy, ale nie jestem pewien. Przejechała karetka, a właściwie przecisnęła sie przez korek, gdy samochody zjechały na pas zieleni. W zatoczce zatrzymywały się autobusy, stare, kilkunastoletnie, którymi jazda dostarczała doświadczeń porównywalnych do rollercoastera, i nowsze, niedawno kupione, ale używane, które przynajmniej miały wygodne siedzenia. No i były te prywatne, z których każdy jeden wyglądał jak porwany ze zlotu czterokołowych dziwactw z całego świata. No ale kurs takim fenomenem motoryzacji kosztował złotówkę a nie złoty osiemdziesiąt.
Kobieta ze spokojnymi dziećmi przebierała w tanich zabawkach w kiosku, co raz pytając o ceny i o to, czy nie ma czegoś tańszego, i żeby były dwie takie same. Nastolatce wzorującej się na przygłupowatych pop-artystkach, co raz odzywał się Samsung, a ona posłusznie wyjmowała go, rozkładała i odstukiwała na smsa, który przyszedł. Z któregoś z prywaciarzy wysiadło młode małżeństwo, jak na mój gust, idealnie do siebie pasujące, zarówno pod względem szaleństwa w doborze barw stroju codziennego - głównie szarości i jasny brąz, jak i wzrostu - niemal idealnie równi, oraz częstotliwości mycia włosów szamponem - raz na tydzień. Pojawiły się dzieci, też tutejsze, umorusane straszliwie, w niepranych dresikach, wołających o natychmiastowy remont sandałkach i lekko poszarpanych w trudzie bojowym t-shirtach. Ale były wesołe i ciekawskie, bawiły się w coś podobnego do ganianego, ze sporą liczbą przekleństw dopóki nie napotkały majstrów stawiających tubalną, czarno-szarą reklamę, przy której pojawił się też facet w kowbojkach i wymęczonej wiatrówce. Pewnie jakiś elektryk, albo szef tej białej dwójki, która wreszcie postawiła to cudo jak należy i wdała się z facetem w jakąś gadkę. Ów dłubał śrubokrętem i podłączył jakiś elektroniczny miernik. Pewnie to to będzie świeciło w nocy wyświetlając kolejny chwytliwy napis. Państwo małżeństwo zapytało mnie czy była już czternastka, a ja na to, że nie wiem. No bo nie wiem, gapiłem się na to wszystko, zamyśliłem się i nie zwróciłem po prostu uwagi na to co podjeżdża. Ważne, ze to nie moja 7-ka. Jakaś bardziej otyła pani odpowiedziała, ze była kilka minut temu i popatrzyła na mnie wzrokiem sugerującym, ze nie panuję nad tym co sie dookoła mnie dzieje. Dzieciaki dalej sie ganiały, ale dziewczynka, jak to bywa - najodważniejszy członek ekipy ganiającej - zapytała elektryka:
- Proszpana, a co to będzie?
- Koniec świata - odburknął, ale potem sie uśmiechnął.
Dzieciaki skomentowały to po swojemu, ale nie wiem dokładnie co tam nagadały facetowi, bo w końcu przyjechała siódemka i pojechałem do domu.

Jak zwykle nie chciało mi się iść pod prysznic i siedziałem przy komputerze przeglądając te same strony - jak każdego innego wieczora. Zastanawiające, że mam dostęp do ogromnej sieci, całego internetu, a klikam w cztery, może pięć stron i czytam co tam się ciekawego pojawiło, oglądam dwa, czy trzy głupie filmy i tyle. Również jak zwykle - nie chciało mi się kupić piwa na wieczór i byłem zły na siebie, ale po tym dniu już nie miałem ochoty na łażenie po sklepach, nawet tych koło bloku.
Wyjrzałem na balkon, bo przez rolety wpadło ostre światło. Ale nie było słychać ani jakiegoś helikoptera ani co. Podreptałem w samych majtkach. Gigantyczny grzyb tkwił nad miastem, wyrastał z ziemi i rozświetlał nocne niebo. Kompletna, dławiąca cisza wypełniała powietrze.
Przypomniałem sobie elektryka i dzieciaki.
"Koniec świata" - pomyślałem sobie.