Jest gorąco.
Jakie znaczenie mają pory roku, albo nazwy miesięcy, które do tej pory kojarzyły się z zimą lub latem, skoro co parę dni temperatura skacze do trzydziestu (chyba) stopni. Nie wiem do ilu, bo pancerz informuje tylko o tym czy jest powyżej normy, w normie, albo poniżej. Dla pancerza liczy się stan organizmu a nie liczby, on to rozumie po swojemu. Pewnie ma to jakiś sens, albo uzasadnienie. Nie wiem. Nieważne.
Pot, kropla za kroplą, ściekał po wyżłobieniach napierśnika, kapał w zagłębienia, pęknięcia i bruzdy. Spływał zabierając ze sobą kurz albo zatrzymując się na większych, grubszych warstwach brudu. Tworzył, łączył plamy, rozmazywał już istniejące, stapiał się i zespalał z kawałkiem podziurawionej i powyginanej blachy utrzymującej przy życiu człowieka, który w nią obrósł. Blacha grzała się, pot ściekał.
Siedzieliśmy za barykadami z jakiegoś szmelcu nazbieranego na ulicy przez któryś z kolejnych miejskich oddziałów. Z czasem, z następną grupą szybkiego reagowania, barykada została wzmocniona, uszczelniona i podparta następną dawką złomu. Rozbijały się o nią samochody, albo po prostu ktoś je pod nią zostawiał i już nie wracał. Prawie doszczętnie zeżarła je rdza albo były podpalane przed lub po przejściu przez to wszystko oddziału szabrowników. W każdym razie, teraz wyglądało to jak zwarty mur wysokości autobusu, wyraźnie dzielący ulicę na pół.
Pieprzony pancerz wcale nie chłodził. Właśnie o to chodziło. On nie miał ułatwiać życia, albo przynosić ulgi. On miał za zadanie utrzymywać funkcje organizmu tak by zbyt prędko nie ustały. Nie ważne jak bardzo człowiek pragnął cholernej śmierci.
Środek dnia. Mniej więcej. Od dawna (jak dawna?) nie widziałem godziny. Żaden z nas nie widział.
Oddychało się kurzem, pyłem, cokolwiek to było. Po prostu z asfaltu powoli, w górę unosiły się widoczne gołym okiem drobiny podobne do pyłu z ogniska albo większe, postrzępione płaty. Wciągało się je do nosa, do ust, do płuc, a potem wydychało. A w nocy, gdy robiło się zimno, cały ten pył odbywał mozolną drogę powrotną. Chyba, że padał deszcz - wtedy pyłowe błoto wpadało do oczu i ust. I już tam zostawało. Ale deszcz padał krótko. Zaczynał się nagle i lał strumieniami. Nie oczyszczał powietrza i nie schładzał. Dopóki pył nie wymieszał się z deszczem - nie śmierdział.
Siedzieliśmy wpasowani w ten cholerny złom i beton jak jakieś pieprzone gargulce. W ciszy i w zupie z rzygowin własnych myśli. Może ktoś będzie próbował podejść do tej barykady, a może za moment odezwie się ten słodki, dziecięcy głos i będziemy musieli podejść w inne miejsce. Albo wycofać się tam gdzie byliśmy wczoraj. Chyba była zima, może listopad czy grudzień. Jakoś tak.
Jedyne co można było zdjąć i wyrzucić to hełm. Hełm pomagał celować, analizował cele i filtrował powietrze. Ale po tak długim czasie chciało się tego. Chciało się tego cholernego pyłu, od którego charczało się i kaszlało, ale przynajmniej były jakieś ludzkie odruchy, reakcje. Czuło się własny organizm. Nawet wtedy gdy zmuszał do zgięcia się wpół i wyrzygania pyłu i żółci, bo nic innego nie miał. Nie miał czym rzygać, więc stałem tak z rękoma opartymi o kolana i otwartymi ustami przynajmniej dwa - trzy razy dziennie czekając na puste torsje.
Pancerz nie zna szczepionki na raka. Ale pokieruje jego rozwojem tak by opóźnić zgon.
Belgrad był nawet teraz pięknym i dumnym miastem.