It's always hard to start.
Nie, to nie z żadnej piosenki, to z życia. Smutny. Tak naprawdę to nie jestem smutny. Czasem tęsknię, bardzo mocno, intensywnie. To tak jakby zajrzeć do torebki barszczu tęsknotowego w wersji instant i zacząć go jeść łyżeczką w ogóle nie rozcieńczając. Do tego nie bacząc, że porcja była przewidziana na siedem osób. Tak skondensowana tęsknota potrafi przykuć uwagę w sposób jaki przykuwa uwagę płyta chodnikowa oglądana z bardzo bliska, gdy przygniata cię kilkanaście worków cementu. Po prostu nie sposób oderwać oczu.Właśnie zdałem sobie sprawę, że nie napiszę o wszystkim co się we mnie kłębi. Mógłbym, wiem o czym mógłbym, a mimo to nie zrobię tego. Jeszcze nie.
Dlaczego? Z dwóch powodów a każdy z nich jest co najmniej niezdrowy.
Pierwszy dotyczy tego, co chciałbym jeszcze ukryć przed samym sobą. Pozostawić w sferze, która w obrębie świadomości działa na rzecz oszukiwania, odsuwania sprzed oczu, okłamywania. Główny trend świadomości stara się pogodzić wszystko to co dzieje się w jaźni i sferze, do której ona sięga, oraz to jak tworzę siebie na zewnątrz. To dążenie do równowagi jest dla mnie szalenie istotnie, staje się Jakimś Dążeniem. Czymś co trudno sobie postanowić przed Wielkim Postem, średnim postem, przed jakimkolwiek postem, albo jako noworoczne, silnie zakorzenione pragnienie zmiany 'czegoś'. To jest dążenie, które staje się pionem. Nie kręgosłupem, a pionem, do którego miałby równać. Coś jakby linia horyzontu, która, widziana szczególnie przy okazji zachodzącego słońca, przemawia do podświadomości informując ją, że nadal wszystko jest w porządku: planeta, na której stoisz nadal krąży wokół słońca, nie rozpadła się, słońce nadal jest jedno a obserwator skontrolowawszy z grubsza Układ Słoneczny czujnym okiem - może spokojnie oddać się zmywaniu naczyń lub lekturze nieskomplikowanego artykułu w nie za drogim tygodniku.
Natomiast trend samooszukiwawczy, którego usilnie staram się zetrzeć z gościńca świadomości, również jest potrzebny. Na razie. O właśnie - to 'na razie' ma na sobie ślady jego macek.
Na razie, kiedyś, jeszcze nie dziś, od jutra, od nowego miesiąca, od pełnej godziny, dziś na pewno nie - to wszystko są jego macki, drobne, zwykłe i codzienne narzędzia do zapobiegania 100% szczerości z samym sobą. Te narzędzia, jak skalpel i sączek, albo sonda chirurgiczna - potrafią być zmyślne, bardzo precyzyjne i są zawsze pod ręką gdy tylko zaistnieje gdzieś na drodze między świadomością i podświadomością, niebezpieczeństwo wyjawienia przed samym sobą jednej albo kilku gorzkich prawd.
Drugi, jeszcze mniej zdrowy powód, jest taki, że jest mi to potrzebne. To niewyjawianie. To bycie chociaż w pięciu procentach na sto, udawaczem. Kimś, kto trzyma blisko siebie, poza swoim wzrokiem, ale bliżej niż źródło tego wzroku - kim jest się naprawdę. A można być kimś prawdziwym jedynie dla siebie. Owszem, zdarzą się i nadarzą ludzie o tej specyficznej nadwrażliwości, którzy będą pieścili parę słów pomiędzy spojrzeniami. Oni dowiedzą się więcej, zauważą częściej i umknie im mniej. Ale będą niemal całkowicie ślepi na sporo innych rzeczy, faktów, połączenia faktów i tak dalej. Nie chcę powiedzieć, ze rezygnuję z wiecznego odbijania się i przeglądania w świeżo poznanych oczach - to zawsze jest cenne doświadczenie, szczególnie, gdy w tych oczach można spokojnie zagłębić się, rozejrzeć, spędzić czas. Ale odbicie nigdy nie będzie dokładne. Oryginał jest dokładny. I jemu trzeba się przyglądać. Problem w tym, że mogę znieść znacznie mniej niż pełnię jego... Chciałem napisać: blasku, ale to ciemność równie rażąca oczy co jaskrawe światło - zmieszane razem. Jego aury. Swojej aury. Posiadam jej źródło i należy do mnie. Nie wszystko o nim wiem, a dodatkowo czasem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest autonomiczne. Jest ze mną gdy jest. Co dzieje się z nim, gdy ze mną nie jest? Nie mogę znieść jego pełni, jego całej okazałości. Dlatego część oszukuję, dlatego nie patrzę na pełnię obrazu, nie jestem w stanie nie mógłbym.
Właśnie z tego powodu utrzymuję samooszukujące mnie funkcje we własnym umyśle - bym nie musiał widzieć całości obrazu, bym celowo, pomagając sobie, zakrzywiał, zamazywał tą jego część, z którą nigdy nie dałem sobie rady. Która niszczy mnie bezlitośnie i do reszty. Jest źródłem jeśli nie wszystkich to ogromnej większości moich lęków, stanów emocjonalnych, których nienawidzę, mojej nienawiści, mojej złości, mojego ja, które jest równie bliskie owego pionu, jak i ja, które stara się wszystko to wyplenić.
Stara się w ten sposób, by niezbyt mocno naruszyć oszukiwanie w raportach wypleniania. Albo te raporty gubić. Odwlekać, odkładać na później.
Wygląda to na wewnętrzną walkę, jak można by to wszystko świetnie skwitować. Walkę na tyle szaloną, na ile dziki i przykuwający uwagę jest konflikt jemioły z brzozą.