Zajechałem od strony parku, żeby nie blokować parkingu przy kamienicy, bo i tak było tam tłoczno. Nie wiadomo po co porozpinał tam ktoś taśmę ostrzegawczą. Może trupy nagle mogłyby na przykład wybuchnąć.
Dobrze stąd widać. Zjem wczorajszą kanapkę, która uchowała się w samochodzie, poprzyglądam się to na park, to na kamienicę. Nie pali się.
Gadałem z kobietą, żoną tego faceta. Była załamana, ale nie w wyniku zaskoczenia i przytłoczenia nieoczekiwaną zmianą stanu cywilnego. Nie było to też załamanie gotowe do odegrania w rozmowie telefonicznej przez kogoś, kto do wczoraj trenował przed lustrem. Nie. Po prostu miałem wrażenie, że to kolejne cegły do czyjegoś plecaka, który trzeba nieść ciągle pod górę. Chyba opadła z sił. Tak po prostu. Podziękowała za informację. Będzie wracać. I tyle.
Obiecała stawić się na komisariacie.
Kanapka wcale nie jest taka zła, jak poleży. Pomidor się przegryzie z serem, wędlina przejdzie chlebem, a chleb rozmięknie. Tylko papier w zęby włazi.
Park był ogrodzony pomalowaną raz na żółto, raz na czerwono siatką. W ogóle park, ta, akurat. Pas zieleni zlokalizowany pomiędzy dwiema ulicami, zawierający ławki, śmietniki i więcej psich gówien niż inne pasy zieleni naokoło i więcej niż matka natura jest w stanie rozłożyć. Facet, który rozsiadł się z gazetą na dwuszczeblowej ławce i przechadzająca się parka, ktora lada chwila poleci w ślinę - uznali, że w tych płucach miasta odnajdą spokój i wytchnienie. Niedługo ludziom będzie wystarczał przemalowany na zielono asfalt. Chuj tam, że obok narzygane.
Znowu coś mi wlazło w dziurę w zębie. Jak to wkurwia. Nie boli, ale tak wkurwia, że człowiek jasno nie może myśleć. Muszę znaleźć jakaś nitkę albo wykałaczkę.
Dzwonili, na klatce ślady krwi, spore prawdopodobieństwo, że sprawcy. Dobra, pośniadał, idę.

Kamienica, jak kamienica - ma swój urok, ale taki urok trzeba utrzymywać. W to się nie inwestuje, zgarnia się kasę i naprawia jeśli się wali. Ale też nie za dużo. Smród, stęchlizna, płaty tynku.
Armia sąsiadek. Jak mnie to śmieszy. Jak opary surrealistycznej rzeczywistości, która skrapla się i krystalizuje na frędzlach sweterków z drugiej ręki.
- Pani, bo to się tak skończy! Mówiłam!
Kuuurwa, to jest tak absurdalne, że człowiek ma ochotę się zaśmiać. Jakiekolwiek argumenty, byle sens w rozmowie nie ma tu prawa bytu. Formalina pod czaszką.
Śmieszny też był studencina, który wynajmował mieszkanie na ostatnim, czwartym piętrze. To on wpuścił mordercę do budynku.
Kamienica ma dwa wyjścia: domofon i tylne z parteru na zagracone podwórko owinięte pogiętą siatką. To drugie jest zamknięte na dwie pordzewiałe kłódki, do których nie wiadomo kto ma klucze. Bezczelne, ale zadziałało - domofon. Według studenta facet brzmiał normalnie, nie był stanowczy, nie nalegał. Zwięźle wyjaśnił, że wynajmuje mieszkanie na drugim i posiał gdzieś klucz od domofonu. Proste, wiarygodne, skuteczne, i student wpuścił.
Może słyszał strzały, moze nie słyszał, słuchał muzyki w słuchawkach i tak zasnął.
Nie patrzył mi w oczy przez większą cześć rozmowy w progu, ale też nie był zdenerwowany ani speszony. Starałem się niecelowo rzucać okiem na mieszkanie za jego plecami, ale też nie było potrzeby czegoś się tam doszukiwać. Był obojętny, zaspany, rozkojarzony. Nic nie brał, poznałbym. Raczej onanista.
W mieszkaniu ofiary niewiele śladów. Nie ma też za czym grzebać - ewidentna egzekucja a nie rabunek. Siedząc w samochodzie wiedziałem, że koleś nie wszedł dalej w mieszkanie. Zrobił co miał i sie zmył. Cicho, spokojnie i bez świadków. A z resztą, gdyby nie był cicho? Gdyby wziął emaliowaną miednicę i zaczą napierdalać po ścianach korytarza? Dobra, nie ma co. Są ludzie od śladów, niech działają.
Skąd koleś wiedział, żeby wybrać mieszkanie studenta? To jedyne wynajmowane mieszkanie. Facet by ryzykował dzwoniąc losowo ze swoją przygotowaną gadką? Nie.
Wróciłem się na górę, do studenta.
Dwa dni w tygodniu spędza u rodziny, czasem imprezuje i wraca o drugiej, trzeciej. Gościu znal rozkład jazdy studenciny? Jeśli tak - obserwował kamienicę i mieszkańców dłuższy czas. Upolował swoją wejściówkę i uderzył kiedy ta była na miejscu, gotowa do unieszkodliwienia domofonu.
Reszta kamieniczników nic nie wiedziała albo uważała, że wie wszystko. Dwie pijackie familie bardziej obawiały się o odkrycie piwnicznej bimbrowni niż o to, że ktoś ich zamorduje w zemście za pomoc policji (bimber czuć było już od podwórka, jeśli ktoś wiedział jakie dane mu nos podaje). Pozostali snuli teorie, z kim była związana ofiara, komu wisiała kasę, komu co sprzedała i tak dalej. Żadnych konkretów, strata czasu. Słyszeli wystrzały, ale co z tego. Nie zadzwonili od razu na policję? No nie zadzwonili, i co. I nic. I gówno.
Wróciłem do mieszkania, właśnie pakowali mięso do worków. Przeszedłem przez duży pokój i wylazłem na balkon zapalić. Whisky bym się napił. Nie dlatego, że muszę, czy co. Po prostu mam ochotę. Wziął szklankę, napił się, odstawił i poszedł. Najlepiej z sokiem jabłkowym. Ta, drinki, nie drinki, z tym nie wolno, z tamtym się nie powinno. Jebie mnie to. Tak mi smakuje i tyle.
Skończę palić, to zadzwonię do agencji od panienek, w końcu ich dziewucha właśnie przez drzwi wyjeżdża na noszach. Trzeba się czepiać każdego pomysłu jeśli nie ma żadnego.