:)>
'ale jest tez moja racja, której nie bardzo kto chce słuchać.'

jaka to racja?

:]>
w skrócie już o niej pisałem.
nie jestem najlepszy w relacjach z ludźmi. po prostu. czasem wychodzi mi to lepiej (ktoś może nie szukać niczego prócz ciepła, słabo mnie znać i świetnie się ze mną dogadywać) a czasem koszmarnie (potrzebuję uciec, schować się, nie odzywać się, a próby kontaktu parzą mnie jak rozgrzany pręt do znakowania bydła). To jest związane z najprzeróżniejszymi relacjami.
Czasem ktoś uzna, ze wszystko jest ok, jak po maśle i przechodzi nade mną do dnia codziennego. Nawet nie chodzi o to, ze dzieje sie to nie w moim tempie (bo określenie 'za szybko' byłoby przecież za mało egocentryczne), ale za gładko. W zbyt oczywisty sposób.
To tak jakby schowanego w norze borsuka, który podjął odważną decyzję o wyjściu na światło słoneczne, uszczęśliwić obrożą i poprowadzić do tesco na zakupy.
Innym razem potrzebuję żeby ktoś mnie odnalazł, mimo, że jestem, żyję, mówię i sprawnie posługuję się telefonem komórkowym. Odnalazł, pogrzebał za mną we mnie (jakkolwiek to brzmi), dotarł, a ja poczuję się znaleziony. Znaleziony w zwykłym dniu, takim dajmy na to czwartku, w autobusie, o szesnastej. Bo mnie tam tak naprawdę nie było, byłem zupełnie gdzie indziej, gdzieś, gdzie trzeba się mocno skupić by mnie zauważyć.
Ale nikt się nie przedziera, nie znajduje, nawet nie wie, że mnie na tym autobusowym miejscu wcale nie ma. I wtedy robię to co wydaje mi się Erqowo racjonalne - zrywam więź.
Owszem, czuję się bardziej ucieknięty, bardziej zgubiony. Ale zgubiony na własną rękę. I kiedyś tam się sam znajdę.
A samotność mnie leczy. Odświeża, kiedy duszno.
Nawet nie chodzi o 'umiesz liczyć licz na siebie', tylko trudno być wśród/przy/obok kogoś, kto nie tyle nawet nie zrozumie mojego dzikiego schowania, ale zaakceptuje je i przejdzie nad nim do porządku dziennego.
Siedzi sobie ten suseł czy jakmutam, świstak w swojej norze, a nad norą halogen 'teraz jestem samotny', obok stoliki, parasolki i ktoś go wola na kanapki.

:)>
a jak to wyczuć?
nawet jeśli ktoś zechciałby Cię odnaleźć, to jak ma wiedzieć, że Ty tego właśnie potrzebujesz?
Albo zechce do Ciebie trafić, będzie się starać, a Ty w tym momencie będziesz właśnie tam, gdzie nie jest Ci nikt prócz Ciebie samego i Twojego narkotyku potrzebny. I odczujesz to jako natręctwo. A przecież ten ktoś chciał, naprawdę chciał.
I nie jest jego winą, że nie trafił.
Skąd wiedzieć, czego potrzebujesz, żeby przez nieostrożny gest czy zachowanie nie stracić Twego... szacunku...?
Nie chcesz, żeby przechodzić nad Tobą do porządku dziennego - e, on tak ma, taka jego choroba. Bo to zbyt prosto i nawet możesz poczuć się urażony taką klasyfikacją, etykietką - hmmm... jedno z Twoich "ulubionych" słów tudzież zachowań.
Gdzie jest sposób...?

hmmm... coś czuję, że napiszesz mi że nie ma:/

:]>
W kreskówkach zawsze w razie epidemii bierze się pół banana, kwiatek z okna, kawałek buta, jogurt i guziki. Antidotum gotowe, a wszystkie potrzebne składniki jak się okazało były w jednym pomieszczeniu.
To nie jest łatwe pytanie bo czuję się jakbym przyszedł do świeżo przez siebie wybudowanego szpitala, uruchomił zamówiony sprzęt, zaległ na łóżku i trzymając w ręku skalpel zastanawiał sie jak się pociąć, żeby dokładnie obejrzeć co mi dolega.
Wydaje się, że remedium to jakaś skomplikowana mieszanka wahliwych stanów emocjonalnych plus skokowa zdolność do wybiegania myślami daleko.
Może.
Ale może też zwykły spokój, umiejętność wyciszenia się i towarzyszenia człowiekowi, który potrafi zwalniać i zatrzymywać czas wewnątrz siebie, co wycieka też na zewnątrz.
A czasem tego nie kontroluje.
Towarzyszenie.
To ważna sprawa.

:)>
Dalszych prób nie będzie?

:]>
prób?
będą, mam nadzieję.
może nie próby, bo próbowania mam dość. chciałbym już ruszyć w podróż prawdziwą. z bagażami i ze wszystkim. w taką do końca.

:)>
ładnie powiedziane..